wtorek, 29 marca 2011

Czas

H-A-H-A. Mogłabym rozprawkę napisać na ten temat. Szukając jakiś materiałów, natrafiłam na forum dla importerów polskich, a tam jeden wpis pana, który nie wie co ma zrobić (?), bo ma businessmana (haha) w Indonezji, któremu wpłacił pieniądze i mieli robić deal a tu... nic się nie dzieje. Po pierwsze – gratuluję zaufania :) po drugie to nie dziwi. Indonezyjczycy się nie śpieszą. Nie wiedzą czym jest terminowość (wczoraj dostałam wiadomość od znajomych i na moje pytanie KIEDY? KIEDY DOKŁADNIE ALBO CHOCIAŻ MNIEJ WIĘCĘJ? Dostałam odpowiedź 'Jak skończymy'; taaaaaak!). Nie ma ustaleń kiedy, gdzie. To jest po prostu trudne dla nich, bo oni przecież nie wiedzą i tylko Allah wie: KIEDY (Insya Allah – jak Allah pozwoli, jak zadecyduje).
Nawet jeśli spotkanie jest umówione na godzinę X, małe są szanse, że właściwie rozpocznie się o godzinie X. Do szkoły studenci przyjeżdżają punktualnie tylko wtedy, gdy nie pada deszcz (jest niepisana zasada, że jak pada – nie jedziemy do szkoły, bo przecież zmokniemy!). Ale nawet jeśli studenci będą obecni, nauczyciel może nie przyjechać. W Indonezji nie obowiązuje coś takiego jak „zastępstwa” za nauczyciela. Więc może być tak, że przyjeżdżasz do szkoły mimo deszczu i czekasz jak idiota 1,5 godziny na następne zajęcia, które... też się nie odbędą ;)
Wszyscy noszą zegarki, czego totalnie nie rozumiem, bo z nich nie korzystają, a zdecydowana większość z nich ma je ustawione z wyprzedzeniem. Na pytanie „dlaczego?”, pada odpowiedź „żeby się nie spóźnić” ;) Lubię to. Hehe.
Spotkania ze znajomymi – tu też jest zabawnie i w sumie więcej powinnam napisać w innym temacie, który określę jako 'obyczaje'. Otóż znajomi się nie zapowiadają z wizytą. Nie mam obowiązku informować kolegi, że się zjawię. Teraz padnie pytanie „co jeśli nie będzie go w domu?”, prawda? Nic. Będę siedzieć w domu pod jego nieobecność i czekać aż przyjdzie. Śmieszne, nie? Tak się właśnie dzieje.
Pamiętam jak przyjechałam tu w sierpniu. Cholera, jestem osobą raczej zorganizowaną, od poniedziałku do piątku pracowałam w oparciu o plan, wiedziałam co będę robić w konkretny dzień, w jakich godzinach. I nagle zjawiłam się w miejscu, gdzie nikt nie jest w stanie odpowiedzieć mi na pytanie „kiedy” czy „o której”. Od 6 miesięcy czekam na zwrot kasy z rektoratu za jakąś sprawę urzędową, którą załatwiałam. Na pytanie kiedy dostanę kasę back, pada odpowiedź: „Insya Allah”. Już nie zaciskam pięści, tylko się uśmiecham i mówię w duchu to samo. :) Bo zachowując się ciągle po staremu, myśląc o planach, o pewnym uporządkowaniu można z powodzeniem wylądować w psychiatryku albo przynajmniej na dobrej terapii.
Rozkład lotów jest pro forma, nie obowiązuje. Wszystkie (informacja od pracowników lotniska!) z lotniska w Bandung są ZAWSZE opóźnione. To jest już standard. Mój lot zaplanowany na 9 rano, odbył się o 17.30, po 4 zmianach, o których byłam informowana sms'ami :)
Jeśli chodzi o godziny urzędowania biur i publicznych urzędów sprawa wygląda tak, że ok. 12 mają przerwę, która jest połączona z duhur (2 modlitwa). Nieważne to w sumie, bo oni przerw mają dużo: na jedzenie, na siku, na modlitwę, na kawę itd... generalnie mało pracują. W piątki na przykład pracują do 11 albo wcale, ze względu na „święty dzień”, jakim piątek jest w kulturze muslim. W soboty i w niedziele nie pracują już, a jeśli tak to krótko.
Jestem w miejscu, gdzie nie ma pytań „kiedy” czy „o której”. Trochę do tego się już przyzwyczaiłam, dlatego z utęsknieniem czekam na spotkanie z paniami z urzędów warszawskich :) jestem silniejsza i czekanie nie stanowi już dla mnie problemu.
Jeśli „czas to pieniądz” nie dziwi mnie sytuacja finansowo-gospodarcza Indonezji.

niedziela, 27 marca 2011

o językach

Nie zastanawiałam się długo dlaczego Indonezyjczycy nie mówią po angielsku. Zdawało mi się, że po prostu mają z tym problem, że im się nie chce, tak jak Polakom. Mało jest ludzi w Polsce, którzy posługują się swobodnie angielskim, głównie ze starszego pokolenia. W szkołach uczyli się rosyjskiego i tak zostało.
Tu sprawa wygląda trochę inaczej i dopiero teraz sobie zdałam sprawę. Nie chodzi tylko i wyłącznie o to, że im się nie chce. Trudność polega na tym, że w indonezyjskim nie ma ciągłości czasowej, dlatego nie „potrafią odnaleźć się w czasie”. Przykład? Indonezyjczyk powie: Saya makan, co może oznaczać: ja jem, ja jadłem, ja będę jadł. Określenia czasu, takie jak jutro, dziś, teraz, wczoraj definiują czas, a co za tym idzie sprawiają, że zdanie ma zupełnie inne znaczenie. Wydawać by się mogło, że dla Europejczyków, nazwijmy ich górnolotnie ludźmi „zachodu”, chociaż czytając newsy daleko jednak do tego, sprawa jest prosta, ale nie jest. Chwilę zajmuje wyłapanie z kontekstu pisanego o co chodzi, ale w rozmowie f2f świetnie się to sprawdza, bo nie marnują czasu na -ing, -ed – odpowiedniki w angielskim!
Angielski to jedno. Można to wytłumaczyć raz, podać przykłady z past simple czy future i jakoś pójdzie. Ale z polskim? Tego już totalnie nie rozumieją. Dlaczego czasowniki mają różną formę w zależności od płci nadawcy komunikatu? Dlaczego to się odmienia? ;)
I ten ich język chyba właśnie świetnie odzwierciedla podejście Indonezyjczyków do wszystkiego – im się nie chce, nie komplikują sobie życia. Język jest prosty, czasem banalny. W Indonezji jest około 200 różnych języków – plemiennych, wyspowych, w sensie wiele zamieszkałych wysp stworzyło własne języki, przez co niejeden Indonezyjczyk może pochwalić się czasem znajomością 4 czy 5 języków. ;) Tylko co z tego, skoro jadąc 200km dalej już się z nikim nie dogada?
Bahasa indonesia – oficjalny język Indonezji też nie jest wszędzie znany, głównie wśród starszego pokolenia. Z badań i obserwacji mojego kolegi z Rumunii, starsze pokolenie nie zna II osoby liczby mnogiej – wy (indo: kalian). Nie wie jak to powiedzieć :)
Bardzo często też mówiąc o sobie używają trzeciej osoby, przykład: Marta sudah makan – Marta właśnie zjadła :) I takie zdanie mam wypowiedzieć do kogoś, skoro wiadomo, że ja je mówię?
Dodatkowo indonezyjski pisany jest inny niż mówiony i zupełnie inny niż mówiony potoczny. Każdy z czasowników ma formę basic (używaną w rozmowach codziennych), formę oficjalną (używaną w listach – nadal tego nie rozumiem, bo oni nic piszą! Oni nie czytają!), która jest słabo rozpoznawalna i rozumiana w rozmowach codziennych. Ja wiem, że to się sprawdza w każdym języku, że raczej do znajomego powiemy 'cześć', a nie 'dzień dobry', ale cała reszta jest przecież taka sama! Tu nie. I tak, przez ostatnie 6 miesięcy uczę się języka oficjalnego, którego na dobrą sprawę nie mogę użyć nigdzie. ;)

sobota, 12 marca 2011

trzesie

Hm. Dziwne to uczucie, kiedy dociera do ciebie, że ziemia drży nie dlatego, że przejeżdża ciężarówka albo zbliża się burza, albo też dlatego, że ktoś urządza super imprezę. Tylko to właśnie trzęsienie ziemi. Trwało to może z 10 sekund, drgania były wyczuwalne przez wszystkich w budynku i były na tyle znaczące, że niektórych to obudziło. Trzęsienie o sile 6,5 w skali Richetra miało miejsce ok. 1 w nocy, mojego czasu (-7 w PL), epicentrum było 200km ode mnie i 249km od Denpasar.
Dziwne. Nie mogłam usnąć do 4. Chyba miałam trochę cykora. W takiej chwili przypominają ci się wszystkie durne filmy i podświetlone na czerwono headlines z tv. I weź tu się uspokój. To tak jak oglądanie filmu katastroficznego będąc na pokładzie samolotu.
Po trzęsieniu ziemi w Japonii i wywołanym przez to tsunami był podniesiony alarm w północno-wschodniej Indonezji, ale jak wyczytałam do Indo fala doszła o wysokości 10 cm.
Uf.
Będzie dobrze. Musi być. W końcu nawet te durne katastroficzne filmy jakoś się kończą. Przeżywa jeden człowiek, ale przeżywa! ;)


źródło: http://earthquake.usgs.gov

wtorek, 8 marca 2011

Irfan Bachdim

Indonezyjczycy mają świra na punkcie piłki nożnej. Trochę się różnią od polskich kibiców i fanów, bo tutaj nawet babeczki, wcale nie młode, wiedzą kto i z jakim numerem gra. Podczas meczów słychać z domów krzyki i wrzaski, głównie kobiet właśnie i śmiem twierdzić, że nie do końca mają pojęcie o co do końca chodzi. Ważne, że jest fun. Indonezja zajmuje chyba jakieś 130 miejsce w rankingu FIFA, ale nie zmienia to faktu, że grają całkiem nieźle ;) jak na Azję :)
Jednym z kluczowych zawodników (w sumie jednym z przystojniejszych) jest niejaki Irfan Bachdim – 22-latek, który całe życie spędził w Holandii, skąd pochodziła jego matka. Ojciec Indonezyjczyk. No i to bożyszcze nastolatek gra w narodowej drużynie Indonezji.
W ten weekend przyjechał do Mataram ;) ponieważ jest związany kontraktem sponsorskim z Pocari (który nota bene stał się jednym z ulubionych napojów Kuby, podczas wspólnego mieszkania z Kaśką na Lomboku). No i Bachdim tu przyjechał z całą drużyną z Malang, aby rozegrać mecz z drużyną NTB w ramach projektu „Soccer for Indonesia”. Było śmiesznie, nawet zabawnie... podobno stadion w Mataram nigdy nie był tak wypełniony. Mecz wygrał oczywiście Irfan z drużyną, mimo że sam grał jakieś 15 minut.
A ja się chyba odkochałam w Bachdimie ;) Niski jakiś, malutki wręcz z buzią lalki z długimi rzęsami. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal będę spać w koszulce z napisem IRFAN na plecach i numerem 17, którą dostałam od Lindy na święta ;)

poniedziałek, 7 marca 2011

przerwa w nadawaniu

Przerwa. Zdaję sobie sprawę, że chwilę nie pisałam, z Jawy wróciłam 2 tygodnie temu i w sumie jakoś tak mnie pochłonęła ta lombokowa codzienność, że po prostu... nie pisałam. Fajnie być w domu, chociaż na takie słowa moja mama reaguje „twój domu jest TUTAJ” (czytaj w Warszawie). Wychodzę jednak z założenia, że mój dom jest tam, gdzie ja jestem, więc w tym przypadku pasuje.
Lombok i Mataram nic się nie zmieniły, jakoś przetrwały beze mnie. Wszystko ok, chociaż wiem, że trochę tęskniły.
Odebrałam w końcu swoje prawo jazdy, co łatwe nie było, zwłaszcza że cały proces trwał mniej więcej 5 miesięcy, ale w końcu mam! Zapłaciłam więcej niż locals (dlaczego???), ale mam kategorię C – w Indo to nasz odpowiednik kategorii A ;) teraz tylko czekać na list z policji, informujący właśnie o tym, abym mogła przerobić prawko na polskie A bez jakichkolwiek egzaminów. Można? Można, nawet jak się czeka 5 miesięcy!
Po drodze było jeszcze hindu święto i parada ogoh-ogoh – wielkich rzeźb i posągów... całe miasto, podejrzewam że Bali bardziej, ale u nas całe miasto było wyłaczone z życia – nie działały sklepy, na ulicach pusto, knajpy pozamykane. Cicho było.
Mataram to Mataram, tu nic się nie zmienia. Wszystko jakoś wolno płynie, a mimo to nie mogę uwierzyć, że już marzec.