poniedziałek, 27 września 2010

365 dni

Na wstępie chciałabym przeprosić za osobisty wydźwięk tego postu, ale raz w roku mogę. W końcu „życie to surfing”, tak jak mój ostatni rok był i na fali, i pod... a te urodziny są bez rodziny i przyjaciół, więc musicie wybaczyć, że będzie smętnie i lekko sentymentalnie ;)

Bałam się poprzednich. Trochę przez ten cały durny klub, do którego należeli ci najwięksi... Nie chodzi o to, że stawiam się na równi z nimi, ale odeszli zanim osiągnęli wszystko co mogli, a presja „nieosiągalności” i „niemożności” (jaką sobie zapewne sama narzucam) jest u mnie stosunkowo wysoka. Podobno chcieć to móc, ale ostatnie 365 dni, a w szczególności ostatnie dni, pokazują mi, że jednak ... nie do końca. Nie zamierzam robić podsumowań, bo ani to miejsce, ani czas, a Ci z Was, którzy mnie znają, wiedzą jak było i ile pustych butelek zostało... ;) Podsumowania zresztą nie należą do moich mocnych stron. Nie umiem wyciągać wniosków i często zdaję się na pomoc przyjaciół, którzy inspirowani Pawłowem chcą za pomocą wymierzania policzków nauczyć mnie „przyzwoitego zachowania”. Gaje – obiecałam, że nie dam się zdzielić po twarzy, pamiętaj! Pilnuję się. :)
Zastanawiałam się czy ten rok, to krok naprzód czy wstecz. I jasnej odpowiedzi nie mam. Patrząc na to, gdzie byłam, co wymyśliłam, projekty jakie złożyłam (z Karolem lub bez), na to, co dzieję się wokół tego całego pisania myślę, że jest to krok do przodu. Coraz mniej potrzebuję zewnętrznej motywacji, aby usiąść do napisania czegoś, coraz mnie wstydzę się, jestem bardziej otwarta na krytykę (z której wniosków wyciągać nie umiem, ale p. Machulski nie zawsze musi mieć rację, prawda?). Więc tak – „do przodu, na wolne pole”. A minus... to, idąc za Tyrmandem, „Życie towarzyskie i uczuciowe”, które trochę mnie pogubiło i chyba sprawiło, że moja pewność siebie gdzieś uciekła. Patrząc na całokształt... postępy, które poczyniłam, rzeczy które wypracowałam po prostu zniknęły i mam wrażenie, że pod tym względem spieprzyłam ten rok. Cholera.
Zbilansować się tego nie da, ale mimo wszystko chyba jestem na plus... Każde doświadczenia, nawet te nie najlepsze, kształtują jednostkę, więc jestem „bardziej zbudowana”, to na pewno. :) I cieszę się z tego, bo nikt nie jest w stanie tego wymazać, zabrać, podmienić. Znam smak zielonej herbaty, którą piłam ostatniego dnia w Manilii z Tomem i smak piwa (pierwszego i ostatniego) z Ally w Singapurze, zapach trawy w Królikarni, na której leżałam cały dzień, a później chorowałam przez tydzień, pamiętam i tęsknię za rozmowami z przyjaciółmi (Aśki, Kaśki, Wiolki, Anki, Moniki, Kaczki i inne chłopaki hehe). I to jest superaśne i fajnie.

Od dziś obiecuję, że dość ze smędzeniem, przynajmniej na tym blogu. Będzie światowo, nie tylko „indonezyjsko”. Obiecuję, że BĘDĘ denerwować Was zdjęciami słonecznych plaż i kolorowych odpustowych rzeczy w przecudownie białym polskim grudniu! Obiecuję być tu na 100%. Obiecuję żyć na 100%, nie tylko w Indonezji. Na całym pieprzonym świecie (this sentence includes Poland).
Fox Mulder (Duchovny) nad swoim biurkiem miał plakat z napisem „I want to believe”. I ja też chcę wierzyć, że wszystko to, co mam w głowie, już nazwane lub jeszcze nie do końca, spełni się i stanie  rzeczywistością. Takie życzenie. O. :*
PS. Przede mną 365 zajebistych dni, z czego 250 w Indonezji. Przebij to. :)
PS2. Dwa plus osiem to dziesięć. A kto grał z dziesiątką? ;)))

piątek, 24 września 2010

dopasowanie sie

Ponieważ nadal walczę z niektórymi i ich indonezyjską głupotą, ponieważ nadal nie znalazłam pokładów cierpliwości i wyciszenia, ponieważ momentami mam dość bycia tu, oto co zostało postanowione:
1. Telefon - została zakupiona nowa karta sim, a co się z tym wiąże mam nowy numer telefonu. Jestem teraz w stałym kontakcie z moim największym przyjacielem - supervisorem z uczelni. Btw... doładowanie telefonu odbywa się tak: wizyta w sklepie; "siemanko, chce pulse", "spoko, napisz tu swój numer telefonu", po napisaniu go w zeszycie, płacisz i już. Masz doładowane konto. Bez paragonów, bez potwierdzeń. Na słowo. ;)
2. Skuter - mam. Yamaha. Niebieski. Ładny. W przyszłym miesiącu będzie motor, ale stwierdziłam, że miesiąc to odpowiedni czas na przystosowanie się do idiotycznych i trudnych warunków jazdy...
3. Prawo jazdy - czekam na odbiór. Po powrocie do Polandii (aaa, zapomniałam! Bo nasz kraj tutaj to Polandia!), przerabiam je (!) i mam kat. A ;) A później zakupię motor (wypatrzony mam) i wybiorę się na "mały" trip, który też mam już zaplanowany. Po szczegóły lub chęć włączenia się do wycieczki, zapraszam na priv ;)
4. Szkoła - zaczęła się. Dziś była inauguracja, ale pozwólcie, że ten temat ominę, bo jest wieczór i nie mogę się denerwować, zwłaszcza że nie palę (!).
5. Weekend - jadę jutro na Gili Islands. Na chwilę, po słońce.
6. Dłuższy trip - a za tydzień jadę w indonezyjski świat z M. Sumbawa, Flores... Nie wiem na ile, nie wiem za ile. Whatever! Świat!

Koniec. Skoro Indonezja nie jest w stanie się nagiąć, ja muszę to zrobić. I właśnie zaczęłam.

środa, 22 września 2010

jesień i wrzesień

Jesień i wrzesień
To zdecydowanie moja ulubiona pora roku, z różnych powodów. Po pierwsze z powodu nazwiska. Niewiele osób wie, że przez czysty przypadek, błąd urzędowej baby za czasów mojego pradziadka, do tego cudownego nazwiska została dodana polska, sztampowa końcówka -ski. Trochę szkoda, bo jakże cudownie byłoby nazywać się tak światowo, międzynarodowo – Marta Autumn, Marta Otoño, Marta Jatuh, Marta Efterår, Marta Herbst (nawet po niemiecku to jakoś brzmi, mimo że trudno o znalezienie w tym języku sensownie brzmiących słów).
Drugi powód to symbolika wrześniowa. Rewolucja wrześniowa, powstanie wrześniowe, kampania wrześniowa, wybuch (i zakończenie) II wojny światowej... Pomijając wszystkie historyczne aspekty związane z tymi wydarzeniami, czy można wyobrazić sobie inny miesiąc w kalendarzu niż właśnie wrzesień, który byłby równie symboliczny, odważny i silny do walki z nieprzyjacielem (w tym przypadku zimą)? Styczeń i luty są za zimne, marzec ani zimowy, ani wiosenny, kwiecień jest śmieszny, maj za bardzo zakochany, od czerwca do sierpnia jest zbyt leniwie, październik za ciemny, listopad za smutny, a grudzień za rodzinny. Zostaje wrzesień. Historycznie ważny.
No i gdyby nie wrzesień, to Capote, Antonioni, Garbo, ba! nawet Słowacki pozbawieni byliby tej jesiennej wrażliwości i skłonności do rozmyślań. A o podobnych skutkach nawet nie chcę myśleć.
A trzeci powód to po prostu pogoda, która koreluje z moimi nastrojami, stanami ducha, myślami. Lubię jak deszcz pada, lubię mokre kolorowe liście, leżące na pachnących wilgotną jesienią chodnikach. Lubię mgłę o poranku, którą doskonale widać z okien mojego mokotowskiego mieszkania (właśnie sobie przypomniałam jak bardzo tęsknię za widokiem na Stegny i ciągle budującą się świątynię opatrzności! Te okna na Stegny!). Ja naprawdę lubię tą jesień warszawską.
A moja obecna jesień niepodobna jest do jakiejkolwiek, jaką znam. I cała ta jesień, z wrześniem na czele nie pasuje mi do żadnego obrazu jaki mam w pamięci. Nie ma kasztanów, nie ma żołędzi, nie ma żółtych liści. Owszem, jest deszcz, ale umówmy się – nie jest taki sam. Jest ciepły, dziwnie lepki, w zdecydowanie większych ilościach niż w Warszawie (chociaż słyszałam, że padało ostatnio 3 dni non stop, co dziwne), nie wiadomo kiedy spadnie (ten warszawski można jakoś przewidzieć, ten nie). I co najgorsze tego mojego, indonezyjskiego nie powinno teraz być! I błoto nie jest takie, jakie powinno być. Bo na przykład to warszawskie jest mniej śliskie, bardziej „normalne” i mniej klejące od tego tu. Dziś rano, idąc na kawę, wybrałam inną trasę codziennego spaceru. I spotkałam błoto (nie robi już ono na mnie żadnego wrażenia i wcale się go nie boję i nie brzydzę). Nie mogłam go niestety uniknąć i starając się delikatnie je ominąć, podreptałam bokiem, gdy ono mnie zaatakowało. Japonki przykleiły się do czarnej mazi i tak zastygłam, nie mogąc się ruszyć. Długo nie myśląc wyjęłam stopy z japonek, stanęłam po kostki w wodzie koloru latte z podwójnym espresso i próbowałam odkleić swoje japonki od ziemi. Idąc do kawiarni, myśląc o zmyciu błota z mych stóp, myślałam sobie (z uśmiechem na twarzy), że znając Indonezję i jej skłonności do żartów na pewno nie będzie wody w kawiarni (tu warto zaznaczyć, że woda zawsze była, leciała z kilku kranów i w kuchni, i na zapleczu, i w toalecie; zimna, ale była; ZAWSZE). No i co? Wypadało mi tylko się uśmiechnąć w duchu i próbować przewidzieć numery w najbliższej grze liczbowej... Na chwilę obecną wiem, że na pewno będzie liczba 17.
Indonezyjska jesień jest daleko w tyle za polską i kompletnie się do niej nie umywa. Skoro pada i tu, to niech pada po polsku z tymi wszystkimi dodatkowymi bajerami typu liście, wiatr.
Nie jestem natomiast wcale ciekawa indonezyjskiej zimy. Niech mnie zaskoczy. I niech pada, i niech błoto będzie, bo i tak to wszystko razem wzięte będzie lepsze od każdej polskiej durnej zimy... chociaż na chwilę obecną nie jestem w stanie wyobrazić sobie powitania nowego roku w trzydziestostopniowym upale. I tak źle, i tak niedobrze. Bez sensu.

niedziela, 19 września 2010

mataram frog gang

Zabawa w łapanie żab zawsze wydawała mi się ekscytująca. Nigdy jednak nie miałam odwagi, aby to zrobić – boję się żab, równie mocno jak szczurów i myszy, pająków, gołębi (!), kretów, latających (i chodzących też) robaków, które mają mniej niż 10 cm długości, bo te powyżej 10 cm nazywam już zwierzętami z pominięciem wyżej wymienionych. Dziś jednak, spotkawszy na swej drodze dziecięcy gang, proszę nie mylić tego z brazylijskimi gangami zrzeszającymi dzieci, udało mi się spełnić nie wiem czy marzenie, ale na pewno coś, co zawsze chciałam zrobić. Nadal na mojej liście rzeczy niespełnionych i niedokończonych znajdują się pewne czynności, które sukcesywnie staram się realizować z pomocą indonezyjskich dzieci lub przyjaciół (Gaje obiecała, że z okazji moich kolejnych urodzin sprawi mi... koparkę, którą będę mogła przesypywać piasek z punktu A do B i kopać dołki, tak przynajmniej mówiła (a trzymam ją za słowo!), gdy piłyśmy kawę na Francuskiej).
Gang z początku nieufny i traktujący mnie z dystansem, w końcu pozwolił podpatrzeć mistrzów łapania żab w akcji. Nieźle im szło... mam wrażenie, że są do tego stworzeni. Swoją drogą, nikt nie wykorzystuje takiej umiejętności. Są mistrzostwa w łowieniu ryb, nawet mistrzostwa wbijania gwoździ, a o zawodach w łapaniu żab dziurawym podbierakiem nie słyszałam. Szkoda, bo moim zdaniem ci chłopcy powinni być w reprezentacji kraju w tej dyscyplinie.
No i od słowa, do słowa (oni po angielsku, tak jak ja po indonezyjsku) dali mi ten podbierak, poinstruowali co i jak, i się udało! Pierwsza, złapana przeze mnie żaba, oddana w ręce „szefa gangu”, który sprawnym ruchem wrzucił ją do plastikowej torebki z wodą. Nie wiem co będzie z tymi żabami później... ale wolę nie wiedzieć, znając dziecięcą wyobraźnię...
Zazdroszczę tym dzieciakom swobody, z jaką się bawią, braku problemów i super otwartych umysłów. W epoce gier komputerowych, zabawy na trzepaku, w dwa ognie czy łapanie żab przeszły do lamusa, ale nie tu. I fajnie jest patrzeć, że dzieciaki umorusane, w brudnych od błota koszulkach, z uśmiechniętymi twarzami, czują radość z dość prostych zabaw, jakie ja pamiętam ze swojego dzieciństwa. Pocieszające, a zarazem smutne.
A gang? Struktura formacji prosta – szef i chłopcy „od łapania” (żab). Mój ulubiony do ten mały grubasek. Zawsze, w każdym gangu musi być taki niby niedołęga, lekko grubaśny, który szybko nie pobiegnie, ale jak przy...łapie żabę, to nie ma mocnych. Poza tym, miał najbardziej rozbrajający uśmiech, mimo że na zdjęciu zachował powagę jak trzeba.
Pożegnaliśmy się, każdy z nas mówił coś po swojemu. Nie ważne co mówiliśmy, dziecko z dzieckiem zawsze się dogada...

Poniższe opisy do zdjęć zapożyczyłam z "The Departed". Sorry, nie mogłam się powstrzymać ;)

Frank Costello (szef)


Colin Sullivan


Billy Costigan (aka Grubasek)


Pan French


Brown


Gang

sobota, 18 września 2010

woda, woda

woda z nieba sie leje. a jak leje, to zostaje na chwile, czasem dwie na ziemi. nie ucieka, nie odplywa, tylko czeka. brazowa, brudna, zimna, zabierajaca ze soba smieci, robaki, gnijace rosliny. i w takiej wodzie, siegajacej po kolana wracam codziennie do domu... w japonkach. bo kaloszy nie mam.

Shit 1


Shit 2


Shit 3


Shit 4

środa, 15 września 2010

Money

Zacznijmy od tego, ze moja gospodyni przyjela pod swoj dach druzyne pilkarska. Nie, to nie zart. Mlodzi, cudowni chlopcy, ktorzy ida spac o 4 (swietnie sie bawiac), wstaja o 6 (wrzeszczac), przez co ja - cierpie. Na pytanie skad jestem, probowali mnie przekonac, ze maja znajomego z Polski. Wiecie jak sie nazywa? Jerzy Dudek ;)
Wiec wyspalam sie srednio. Sniadanie, kawa, ipod, ksiazka. 12.00.

12.15. Poszlam dzis na uni. Moj super-swietny-visor byl dostepny i usmial sie, ze znow sie nie zrozumielismy co do dnia naszego spotkania (jego czwartek to w rzeczywistosci sroda). News dnia jest taki, ze za tydzien zaczynam zajecia. 23-ego. Moze 22-ego. Nie wiadomo dokladnie, ale zaczynam! Zacznie sie dziac cos w koncu. Mistrz. Dal mi kase, wiec pisze do Was ja-milionerka. Mam pierdyliard pieniedzy, ktorych nie zawaham sie uzyc, wiec uwaga! Od razu przypomnial mi sie text Flying Lizards:
"The best things in life are free
But you can give them to the birds and bees
I want money!" :)))
12.30. TnT Cafe i Vincent. Swiezy sok ananasowy. I przejazdzka zajebista stara Vespa z Opanem. Nie wykluczone, ze pozycze ja od niego na miesiac, moze dluzej.
13.00. Na wlasna reke pojechalam rowniez do biura imigracyjnego i dostalam swoj kitas po dluuugim czekaniu. Ale mam! Slabo tylko, ze z moja magiczna niebieska ksiazeczka nie moge opuscic Indo (po przekroczeniu granicy zabieraja mi to i wszystko zaczyna sie od poczatku...). Dupa z wyjazdem sylwestrowym z Gaje. Zloze wniosek, zobaczymy czy sie da.
13.30. Proba kupienia ksiazki. Nieskuteczna.
14.00. Wizyta w aptece. Skuteczna.
14.15. Decyzja: jedziemy na plaze.
14.20. Deszcz. Nie jedziemy.
od 14.20. Czill i czekanie az przestanie padac...

MONEY!

wtorek, 14 września 2010

Kuta Lombok

Aby oderwac sie od Mataramu na chwile, pojechalismy z Vincentem do Kuty. Zrobilismy fajna trase, koszmarnymi drogami, podziwiajac cudowne wioski, wzgorza, plaze. Uciekalismy (jak sie okazalo bezskutecznie) przed deszczem, lapiac po drodze maly wypadek, ale jest ok. Dzien leniwy, smetny, ostro cisnieniowy (--> bol glowy).
Nie bede wrzucac zdjec plazy, aby Was nie denerwowac. Wiec dzis skromnie.

Dziecko


Kobieta (ktorej zaplacilam za zdjecie; wrrr!)


Nie, dziekuje. Nie, nie chce!

deszcz

Pada deszcz. Ok, to normalne zjawisko, ale nie o tej porze roku, nie w tym miesiacu, nie gdy ja tu jestem! Salim powiedzial, ze dziwne to wszystko i troche niespotykane, bo powinno zaczac padac okolo grudnia, stycznia... Obiecal, ze wysle sms do Allaha w tej sprawie.
Takze, jak pada deszcz to dzieciaki sie nudza. Jezdza na market, staraja sie robic nowe zdjecia, czytaja, pisza, mysla (o zgrozo!), jezdza na wycieczki deszczowe, moga mowic FUCK, bo wygraly zaklad ;)

Basenowy deszcz


160 cm

poniedziałek, 13 września 2010

Sobotni wieczór

Koniec z ramadenem wiąże się również z tym, że zaczynają się imprezy,
w tym te z "muzyką na żywo". I tak też się stało w ostatnią sobotę.
Mogłabym po prostu zrobić zespołu, jaki grał, ale byłoby to
zdecydowanie za proste i nie w moim stylu. Pozwólcie więc, że pokrótce
opiszę sobotni wieczór.
Panowie z zespołu przyszli około 18.00, aby zrobić próbę. Próba
polegała tylko i wyłącznie na poprawnym ustawieniu sprzętu we
właściwych miejscach, tak zwanej sceny, próba dźwięku się nie odbyła,
bo niby po co? ;)
Goście powoli zaczęli się zbierać i nie mam pojęcia dlaczego, ale
podczas tego wieczoru przeważała obecność starszych panów, mających
już ostro w czubie, przez co miałam pewność, że będzie "nieziemsko".
Około 20.00 zaczęli i uwierzcie mi, że brakuje mi słów do opisania
tego przedstawienia i show.
Zespół składał się z 5 osób: wokalisty (chociaż to za duże słowo, ale
o tym zaraz), dwóch gitarzystów, klawiszowca i perkusisty. Młodzi,
jędrni chłopcy, niektórzy wystylizowani na gwiazdy rocka, marzący
pewnie o międzynarodowej karierze. Wokalista wyglądał raczej na
Chińczyka lub Koreańczyka. Jego małe skośne oczka podczas śpiewania
stawały się prawie niewidoczne i chyba tylko to nie pozwalało mi
oderwać oczu od niego. Każdy utwór wyśpiewywany przez niego nabierał
nowego, nieznanego mi dotąd znaczenia, przyprawiał o nowe, zaskakujące
emocje. Wyższych dźwięków wyśpiewać nie potrafił, co czarująco ukrywał
odsuwając od siebie mikrofon na około czterdzieści centymetrów, nadal
śpiewając. Tupał swoją małą stópką, odzianą w śnieżnobiałe, idealnie
podrobione buty marki Lacoste. W połączeniu z tamburynem stał się dla
mnie nikim innym, jak azjatyckim Enrique Iglesiasem! Cudownie! Dwóch
gitarzystów wykazywało największe skłonności rockowe, o czym
świadczyły chociażby nakrycia głowy. Mimo trzydziestu stopni
temperatury powietrza ich czapki były dobre. Nie szkodzi, że głowa im
parowała a struzki potu spływały po czole. Czego się nie robi dla
lansu! Klawiszowiec z kolei był najbardziej "weselnym" organistą,
jakiego widziałam w życiu. Między utworami zapodawał bajeczne efekty
sztucznych braw czy spadającej bomby, z czego miał niezłą zabawę (mam
wrażenie, że również tylko jego to bawiło). Dla perkusisty z kolei
największym priorytetem nie był rytm a... papierosy. Z każdym utworem
szedł równolegle nowy papieros, którego zapalenie często wiązało się z
dwu sekundowym zgubieniem rytmu. No i "zaczeska", sumiennie poprawiana
i przyklepywana. Często w trakcie trwania utworu. Wszystko jest
nieważne w obliczu dobrego scenicznego stylu!
Panowie grali około dwóch godzin, zapraszając na scenę publiczność,
która mogła zaśpiewać swoje utwory. Także w repertuarze znalazła się i
Celine Dion, i The Killers (TAK! Koniec z oryginałem. Po usłyszeniu
wersji asian, po prostu "LUBIĘ TO!") oraz kilka indonezyjskich
piosenek, w których powtarzającymi się słowami były suka, kota, cinta
(przyjemność, miasto, miłość), czyli o facecie, który wyjeżdża z
miasta, ale ciągle kocha i tęskni za swoją cinta... Eh.
Tak wyglądała moja sobota. Przebijecie to Powiślem czy Planem?
Zapomnijcie! Po powrocie stanę się najbardziej wsiowym człowiekiem
Warszawy, wychowanym przez rok na azjatyckich wersjach piosenek,
śpiewanych przez największe gwiazdy Mataramu.
A ramadan dopiero się skończył. Czekam na więcej! ;) Jak ja... LUBIĘ TO!

piątek, 10 września 2010

Id al-Fitr - koniec ramadanu!

No i jest! Koniec radamanu, mozna jesc, pic, bawic sie! KONIEC!
Na ulice wyszli ludzie wieczorem, z pochodniami, lampionami, "szopkami" prezentujacymi meczety, ksiegi koranu. Wszystko kolorowe, blyszczace, swiecace. Ludzie spiewaja, graja na bebnach, z glosnikow leca arabskie piesni. Muslim party, nie inaczej!
Do mojej gospodyni od 4 nad ranem zaczeli przychodzic goscie, skladajacy sobie zyczenia. O 6 rano byl juz ogien i jedna wielka biba, nawet papuga nie byla w stanie ich przekrzyczec. Do 12.00 wchodzili ludzie, znajomi, pozniej byl lunch, na ktory bylam zaproszona, jak reszta studentow z Unram, z ktorymi bede studiowac. Bylo milo.
A po wczorajszym calodniowym deszczu troche zalalo ulice, podworka. Mataram nie zna slowa 'kanalizacja', wiec czekamy na slonce, ktore to wszystko wysuszy. A tymczasem do domu wracam ulica, zatopiona na ok. 10 cm w wodzie. ;)))
Kilka zdjec z wczoraj. Ciemne jak cholera, z ziarnem wielkim, ale co ja moge. Sorry.

Procesja 1


Dzieciaki


Szopka


Procesja 2

czwartek, 9 września 2010

Swietowanie

Zbliza sie lebaran - ostatni dzien ramadanu, ktory wiaze sie z wielkim
swietowaniem. Przychodza znajomi, przyjaciele, rodzina, zyczac sobie
wszystkie najlepszego, przepraszajac za zle rzeczy, ktorych sie
dopuscili, ktore popelnili. Cos jak Thanksgiving Day czy wigilia.
Przez przygotowania do tego swieta, ktore jest jutro, na ulicach jest
pusto, sklepy zamkniete. Ja dostalam zaproszenie na jutrzejszy super
uroczysty lunch u moj gospodyni, do ktorej zjechala sie cala rodzina.
Fajnie.
Pada deszcz. Od dwoch godzin. Ciemno jest, troche sennie. Dzien, jak co dzień.
W zeszlym tygodniu umowilam sie z moim inteligentnym, swietnie
mowiacym po angielsku supervisorem, ze przyjde w czwartek (czyli
dzis!) na uniwerek i pojedziemy do biura imigracyjnego po moj paszport
i kitas. I co? Okazalo sie, ze czwartek o ktorej myslal moj supervisor
byl w rzeczywistosci sroda, wiec jak poszlam dzis na uniwerek,
pocalowalam klamke. Spokoj mnie uratuje. Waiting yes? Waiting.
Koniec ramadanu wiaze sie podobno z wielkim fetowaniem końca
miesiecznej glodowki, a co za tym idzie bedzie mini-karnawal, ktory
potrwa przez tydzien. Podobno jest super kolorowo, bajecznie, ludzie
wychodza na ulice, spiewaja. Zobaczymy jak to bedzie.
Tymczasem susze sie, bo jestem cala mokra - deszcz mnie dopadl w
polowie drogi na market... Zielona herbata, ksiazka. To plan na
dzisiejszy dzien!
Da-da!

wtorek, 7 września 2010

Pranie c.d.

Wiecie doskonale, ze sprawy prania nie moglam zostawic tak po prostu.
Poszlam wczoraj z powrotem, z malym zazaleniem. Obiecali uprac to
ponownie. Pranie bedzie gotowe ma dzis, po 16.00.
Salim i Vincent jak uslyszeli o wypadku z praniem zaczeli sie smiac,
ze prawdopodobnie jedynym slowem, jakiego uzywalam w pralni bylo
'fuck'. Musze przyznac, ze trafili ;) Toteż, od wczoraj pomiędzy mną a
Salimem jest zaklad, ze do nastepnego poniedzialku nie uzyje slowa na
F ani razu. Zaklad jest o wysoka stawke, a mianowicie 10 paczek fajek
;)))) Jak na razie panowie robia wszystko, abym powiedziala slowo na
F, ale jedynym jakiego uzywam obecnie jest SHIT albo... FUNK, ktore
jest najblizej. Idzie mi ciezko. Uwierzcie.
No wiec poszlam tam dzis o 16.00. Inna, cudownie usmiechnieta i
radosna Indonezyjka siedzi i patrzy na mnie swoimi brazowymi oczkami.
Mowie jej, ze przyszlam po pranie. Na co ona: kwitek jest? Ja mowie,
ze nie ma, bo to dziwna sprawa, pierzecie to ponownie... bla bla. Ona
usmiechnieta, bo nie rozumie ani slowa ;) tez sie usmiecham, myslac
wszystkimi slowami na F jakie znam. Co mi pozostalo. Poszla po swojego
szefa, tego z ktorym rozmawialam wczoraj, wladajacego bahasa inggris,
wiec spoko.
Jacob (bo juz zdazylismy sie zaprzyjaznic) daje mi pranie. Sprawdzam
od razu przy nim rzeczy i co? Moja koszulka (czarna! spokojnie, byla
czarna wczesniej) sie znalazla, ale niebieskie pozostalo niebieskim i
nie stalo sie bialym, jak przypuszczalam. Mowie mu, ze stary... to
moja ulubiona koszulka, za ktora zaplacilam na wasze magiczne
pieniadze 200.000 plus 4 inne zniszczone rzeczy, da podejrzewam ok.
1000000, a za to zasrane pranie zaplacilam 7000. Wiec, jaka masz
propozycje? ;)))) I usmiecham sie, rownie pogodnie i cieplo jak
dziewczynka przyjmujaca pranie od innej pani ;) Jacob przeprasza, mowi
ze faktycznie jeden z pracownikow popelnil blad i moze oddac mi 100000
jako przeprosiny, a ta kasa bedzie pochodzila z pensji pracownika, bo
takie maja zasady. Nie chce tak, mowie! To nie fair. Laska zarabia ok.
600000 miesiecznie minus ta kara, nie to bez sensu.
Powiedzialam, ze takie rozwiazanie jest bez sensu i sie na nie nie
zgadzam. Uzgodnilismy, ze do konca roku mam pranie za darmo (w
ilosciach jakich tylko chce), a on nie potraci pieniedzy nikomu z
pracownikow. No. Obiecal.
Takze w finale: mam niebieskie ciuchy zamiast bialych, Vincent jest
zadowolony, bo podlaczy sie do mojego prania za free i jest git.
Lubie to! ;)

poniedziałek, 6 września 2010

Pranie

Zrezygnowałam w zabrania wielkiej liczby ciuchów, ze względu na
klimat, na jakże łatwy dostęp do tanich pralni. Po kilku dniach, część
moich rzeczy wymagała może nawet nie solidnego prania, ale chociaż
odświeżenia, czego sama raczej zrobić nie mogłam, ze względu na brak
warunków, proszku do prania etc. Postanowiłam udać się do pobliskiej
pralni, jednej z lepszych w okolicy i pod względem ceny, i pod
względem jakości wykonywanych usług. Oddałam łącznie 12 rzeczy, w tym
koszulki, jakieś spodnie, chustę.
Piękny, słoneczny poranek. Papuga obudziła mnie ok. 7, ale mimo swoich
wrzasków pozwoliła jeszcze do 10 poleżeć w łóżku (aha... zapomniałam
napisać, że w moim miejscu mieszka papuga (w klatce), która napierd^&*
od 5 rano do mniej więcej 10); jej wrzask jest najgorszym dźwiękiem,
jaki słyszałam w życiu; gorszym od dźwięku łamania styropianu czy
szorowania paznokciem po szkle). Fajne słońce, mocna kawa - dobry
dzień przede mną. Postanowiłam iść po pranie, którego wczoraj nie
zdążyłam odebrać. Poszłam więc.
Pranie odebrałam, zapłaciłam 7000 (2 pln) i poszłam do TnT Cafe,
spotkać się ze znajomym. Pyta mnie czy policzyłam swoje rzeczy (?), na
co ja: "muszę?". Tak - odpowiedział z uśmiechem.
No więc:
W torbie było 11 rzeczy, w tym jedna nie moja koszulka więc, brakowało
2 moich rzeczy. Pamiętałam, co oddawałam (w końcu mam mało rzeczy!),
więc wiedziałam, że nie ma jednej czarnej koszulki i chusty. Moja
(ulubiona!!!) biała koszulka nie jest już biała. Jest niebieska i
gdzieniegdzie brązowa, tworząc całkiem dziwną kombinację kolorów. Na
koszulce w biało-czarne paski na środku z przodu (i z tyłu!!!!) mam
niebieską plamę o średnicy mniej więcej 7 cm. Podobnie na dwóch innych
rzeczach, w tym zielonej koszulce. Jedynie czarne rzeczy pozostały...
czarne.
Wróciłam do pralni. Nie, nie byłam zdenerwowana. Po drodze policzyłam
do miliona i byłam w 100% spokojna. Powitała mnie ta sama pani, z
cudownie ciepłym, indonezyjskim uśmiechem. Powiedziałam, że nie zgadza
mi się tu COŚ... Powoli, zaczęłam wyjmować rzeczy pokazując jej plamy,
nowe (jakże modne!) kolory moich ciuchów. Ona uśmiechnięta - cieszę
się, że byłam osobą, dzięki której miała chwile radości o poranku,
odpowiedziała spokojnie, że upierze te rzeczy jeszcze raz. Fajnie.
Tylko, że ja wiem, że to nie zejdzie... to tak jak wstawiasz
śnieżnobiałe pranie i niechcący zostawisz czerwoną skarpetkę w
pralce... twoje rzeczy będą cudownie bladoróżowe FOREVER! Fuck.
Pytam, co z innymi rzeczami, których brakuje. Oddała mi chustę - nie,
nie jest już biała. Jest... NIEBIESKA ;) Pytam o czarną koszulkę,
której brakuje. Odpowiada, że jej nie ma ;) A gdzie jest? Nie wiadomo.
:) Jak się nie znajdzie i plamy nie zejdą, odda mi pieniądze. Ile? 2
złote :)
Od dziś jestem fanką indonezyjskiego prania. Od dziś wiem również, że
jedynym modnym i sensownym kolorem, jaki należy nosić w Indonezji
jest... czarny, ewentualnie ciemny granat. Opalenizna chyba lepiej
wygląda w połączeniu z tymi kolorami, nie? Więc są i plusy. :)

niedziela, 5 września 2010

Senggigi

Ponizsze zdjecia sa przeciwienstwem mojego nastroju, samopoczucia... moze dlatego, ze niedziela i wlasnie mija miesiac... pewnie to chwilowe, takze spoko ;)
Obecnie mam ochote na wizyte w Lysym Pingiwnie i zimny kefir Robico. Duży.

Statek


B-Day present


Malibu Beach&Bay


Fisherman


Trzecie b&w

Mataram market

Nauka zawodu


Krojenie ryby


Obieranie ryby


Drugie b&w


Krojenie kurczaka 1


Spice 1


Spice 2


Krojenie ananasa


Krojenie kurczaka 2


Mataram market

sobota, 4 września 2010

Gunung Pengsong

Nasz trip nie wyszedl, ze wzgledu na pogode. Od rana padalo i mniej wiecej w polowie drogi do Kuty zawrocilismy. Bez sensu. Wracajac pojechalismy do pobliskiej swiatyni hindu, do ktorej trzeba bylo sie wspinac i wspinac, i wspinac, ale widok z gory byl nieziemski, wiec warto bylo (fot. Gunung Pengsong 2).
Przed swiatynia oczywiscie malpy. Duzo malp.
Zalapalismy sie na ceremonie hindu, kilka zdjec ponizej.
Salim - wlasciciel knajpy, w ktorej siedze przez caly czas, mial jechac z nami na trip... Powiedzialam mu wczoraj, ze jako Indoman, nienoszacy zegarka, nie wie czym jest czas i ich slynne "waiting yes, waiting" tyczy sie tez jego. zaprzeczyl. spoznil sie dzis godzine na planowany trip ;))) heh)
A dzis poznawalam dalej smaki indonezyjskiej kuchni... na obiad gado-gado salad i sok ananasowy. Znow pyszne i zaczyna to byc juz nudne ;)

Salim


Poczatek ceremonii


Swiecenie


Kaplan


Pierwsze b&w


Gunung Pengsong 1


Gunung Pengsong 2


Monkey


Monkey family


Monkey doctor

piątek, 3 września 2010

dzien 5

Znow biuro imigracyjne, mialam nadzieje, ze po raz ostatni, w koncu moj wspanialy supervisor mnie zapewnial, ze juz po wszystkim. Jednak zapomnial o jednym dokumencie i karta pobytu bedzie do odebrania dopiero za tydzien. Moze w srode. Moze w czwartek. Czyli nic nowego.
Dzisiejszy dzien uplynal szybko, duzo gadania bylo, nauki indonezyjskiego i francuskiego (!). ;) Czytanie, rozmowy, pisanie. Takie wolne, spokojne, indonezyjskie zycie.
Jutro jedziemy na motorach do Kuty, moze gdzies dalej. Daja mi szanse zrobienia zdjec, pozwiedzania, zakochania sie w tym miejscu... Zobaczymy.
Dzis, po skonczonym ramadanie (godz. 18.15) zjadlam kolacje. Halal oczywiscie. Za wszystko, co znajduje sie na ponizszym zdjeciu (ryz, ryba, warzywa (meeeega ostre), sos jakis dziwny (pomidorowo-paprykowo-czosnkowy), pseudo-zupa (generalnie byly to ugotowane lodygi jakiejs fasolki czy czegos, ale dobre), 2 ryzowo-pszenne placki (a la kotleciki), ciastko 1 (z ryzem!), ciastko 2 (z kokosem! mistrz!), soczek) zaplacilam rowno 10.000 ruphii co daje rowno: 3 zlote. :)
Ja juz po kolacji. Teraz sok ananasowy za dokladnie taka sama kwote, jak kolacja.
Zycie. Swiat. Lombok.

Kolacja

czwartek, 2 września 2010

dzien 4

Dzien pod haslem biura imigracyjnego. CZAD!
Umowilam sie z moim supervisorem o 13.00 i zgodnie z ustaleniami o 14.00 (tylko wyluzowanie mnie uratuje...1,2,3,4...) pojechalismy do biura imigracyjnego. Po zaplaceniu 770.000 ruphii (shit!) przyszedl czas na podpisywanie dokumentow, ktore nie wiem o czym byly, wiec moze zgodzilam sie na oddanie nerki, nie wiem.
Pozniej: odciski palcow ;) Raz elektronicznie. Raz - nie. Przy uzyciu asfaltu zostawilam swoje odciski na jakiejs przypadkowej kartce papieru (asfaltu - bo szorowalam palce pozniej okolo godzine). Nic tam. Wszystko poszlo chyba sprawnie i moze jutro ("waiting, yes? waiting?" odbiore swoja karte pobytu, ktora wyglada jak paszport, tylko ze niebieski.
Uczylam sie dzis znow, niby mam zaciecie i motywacje, ale nie idzie latwo.
Moja motywacja jest obecnie to, ze musze nauczyc sie bahasa indonesia, aby mojemu supervisorowi powiedziec, ze jest skonczonym dupkiem i przeidiota. why? prosze: zobaczyl, ze we wniosku imigracyjnym nic nie zaznaczylam w kolumnie "religia", po czym zapytal czy jestem komunista. :)))) Tylko spokoj, tylko spokoj...
M.

środa, 1 września 2010

dzien 3

Jest juz lepiej. I ze mna, i z tym durnym miejscem. Postanowilam wczoraj, ze zaczne miec "wyje^&*(" na wszystko (przepraszam za slowo, ale podejrzewam, ze to jedyne sluszne wyrazenie, jakie odwierciedla nastawienie Indonezyjczykow do zycia). Bede jak oni.
Zawzielam sie w sobie i zaczynam na wlasna reke uczyc sie tego gownianego jezyka. Mimo, ze jest 15.00 umiem juz liczyc i tak np. 1982 bedzie seribu sembilan ratus delapan puluh dua; a 473 bedzie empat ratus tujuh puluh tiga! HA!
musi byc dobrze cholera.
dzis postanowilam, ze na urodziny swoje sprawie sobie rower. NOWY, a nie jakis tam uzywany. Nowy rower (z przerzutkami! a co!) kosztowac mnie bedzie ok. 200.000 ruphii, co daje ok. 20$, co daje ok. 60 zl ;) wiec mozna!
Dzien jest lepszy, bardziej sloneczny.
Zjadlam zajebiste sniadanie, wypilam kawe bez cukru (!!!! MOZNA???) i jest mi dobrze.
A moze 1 wrzesnia, to wlasnie moj dzien?
Da-da (co oznacza: bye bye) ;)

cierpliwosc

Potrzebowałam chwile, żeby się pozbierać ;)
Chyba nie miałam jakichkolwiek myśli i marzeń związanych z moim nowym miejscem zamieszkania, żeby była jasność nie zakładałam, że będę miała piękny domek z oceanview, a półnagi Indonezyjczyk o oczach Clooney'a lub Dave'a (ewentualnie Cartera) będzie przynosić mi kolorowe drinki z palemką. Miałam po prostu nadzieję na pewien spokój, na wyciszenie się etc. I co? I to wszystko mam zapewnione jak z banku, bo...
- mimo tego, ze jest sezon nie ma tu turystow (!)
- locals nie mowia po angielsku (a jeśli mowią to tak, że umówiłam się z gościem w sprawie karty pobytu na środę, którą uważa za czwartek)
- nie znam bahasa, co jest meeeega przeszkodą i nie nauczę się go w tydzień, co jest zrozumiałe...
- finansowo, wcale nie jest tak kolorowo, jak mialo być, co oznacza że mogę zapomnieć o wielu rzeczach, na które miałabym ochotę (Kaśka, Kuba koniecznie kupcie zapas JD na lotnisku! Tu butelka w sklepie kosztuje prawie 350 zl! hehe)
I to pokrótce tyle ;)
Jedyną rzeczą, jakiej jestem w stanie się tu nauczyć to... cierpliwość. A ponieważ jestem osobą, dla której czekanie jest niczym innym jak stratą czasu (wszystko musi być teraz!), czuję że może być ciężko. Dla nich nie istnieje pojęcie czasu (czekałam 3 godziny na mojego supervisora na uniwerku, żeby pojechać do biura imigracyjnego, aby załatwić kartę pobytu, po czym okazało się to jednak niemożliwe, bo... nie dziś. A kiedy?????). Oni nie wiedzą kiedy coś się wydarzy (wiszą mi obecnie 1,5 mln za bilet lotniczy, kitas (karta pobytu) i inne, ale na pytanie kiedy będzie kasa - „Jakarta wyśle”, ale do kogo, kiedy, na czyje konto – nie wiadomo. Ale wyśle.). Nie ułatwiają sobie życia i komplikują je innym (podróż bemo (mini-śmierdzący-van): w środku starsza pani z koszykiem z cuchnącą rybą (mniami!) i jeszcze jedna muslimgirl, no i ja; „Gdzie jedziesz?”, na „UNRAM (uniwerek)”. „Spoko”. Wiem, że jest to niedaleko, jakieś 6 minut drogi stąd, no do 10 minut może. Podróż zajęła mi równo godzinę, ale odwieźliśmy i panią z rybą, i muslimgirl, i 8 innych osób, które zabraliśmy po drodze, zatrzymaliśmy się 4 razy, żeby podrzucić kolegów kierowcy o jakieś 200 metrów w totalnie innym kierunku, zatrzymaliśmy się po papierosy dla kolegi kierowcy, pogadaliśmy z robotnikami pracującymi przy drodze. I to był jeden z tych momentów, kiedy bardzo żałowałam, że nie umiem przeklinać w bahasa (mając gdzieś ogólne mówienie w ich języku). Tu nawet robaki mają cierpliwość! Próbowałam wieczorem jednego zgładzić (początkowo chciałam ocalić mu życie, ale myśl że może chodzić po mnie w nocy, albo wejść do nosa, spowodowała że postanowiłam go po prostu zabić). Trwało to jednak dobre 15 minut i wydaje mi się, że gdyby ktoś to nagrał, to ten „skecz” miałby sporą oglądalność na youtube. Ja po prostu nie jestem stworzona do zabijania (taaaak, też o tym nie wiedziałam). Ale gdy w końcu odważyłam się na ten, jakże dramatyczny i tragiczny w skutkach (dla niektórych) ruch, to musiałam go powtórzyć kolejny raz i kolejny, i kolejny, bo on ciągle odżywał! Jak jakiś terminator albo agent Smith z „Matrixa”. Cierpliwy. A ja poszłam spać z wielkim wyrzutem sumienia, ale jednocześnie dumna z siebie, że o jednego karalucha w Mataram mniej ;)
Czuje, ze mam nowa misje związaną z tym wyjazdem, ale wiem że łatwo nie będzie.