sobota, 31 grudnia 2011

ostatni post w 2011

Koniec. Zamykam ksiazke o tytule '2011', ale wiem jednoczesnie ze bede do niej czesto wracac, bo bedzie co wspominac no.

Od 2012 chce, zeby byl maloproblemowy, zeby grzeczny byl i nie wybuchal z jakimis aferami, chorobami, duperelami. Zeby porzadny byl i sie sluchal mnie i moich najblizszych. Zeby potrafil sie zachowac i wesrzec potrafil.
Zeby przyniosl lekkie pms'y (dla wszystkich moich kolezanek).
Zeby nie kusil pokusami i nalogami (fajkom stanowcze precz!).
Zeby ciagnal za wlosy, gdy potrzeba motywacji, a ta wewnetrzna akurat spi.
I zeby kochal jak ten 2011.
No to siup! Najlepszosci.
M.

czwartek, 22 grudnia 2011

xmas

Swieta to nie choinka czy snieg. Swieta to pierogi babci i ryba po grecku dziadka (plus ciaaaasta), rodzina klocaca sie przy stole, kto gdzie ma usiasc i jak usmiechac sie do zdjecia, jak sie uczesac, ubrac, kto pierwszy sie dzieli oplatkiem, kto rozdaje prezenty spod choinki, kto poda ciasto, kto posprzata po jedzeniu.
Troche za tym tesknie. Za wszystkim po rowno. Nawet bym posprzatala w tym roku.

Bede tu, ale bede cieplo (bo jak inaczej??? u mnie ciagle 30 stopni) myslec o swoich bliskich i tych dalszych, ale ciagle jednak bliskich. I o tych dalszych, ktorzy niestety stali sie jeszcze dalsi...

wtorek, 13 grudnia 2011

MIESIĄC

MIESIĄC BEZ FAJEK DO JASNEJ CHOLERY!
Z tej okazji składam sobie życzenia samej czekolady, dużo pudrowych cukierków i najsłodszych batoników na świecie!

DOWODY ZBRODNI

sobota, 10 grudnia 2011

mpek mpek, prawie jak pempek

PEMPEK, czyli moja zastrzezona nazwa potrawy indo o jakze wyszukanej nazwie 'mpek mpek'.
To takie niby pierogi, tyle ze smazone. W srodku jajeczko albo rybka. Podawane z sosem slodko-ostrym ze swiezym ogorkiem drobno pokrojonym. Calosc zestawu do kupienia na ulicy (1 porcja to 3 lub 4 pempki w zaleznosci od miejscowy; do kazdej porcji dodawany sos; calosc od 5k-10k idr/1,5-3pln w zaleznosci od miejscowy jak i koloru skory). Pan pemkowy smazy pempki, pozniej pakuje wszystko do woreczkow, co jest indo standardem jesli chodzi o uliczne jedzenie.
Mistrz.

nowe soto, dobre soto

Nowe soto, dobre soto.
Całe 8 w mojej skali soto. Może trochę zbyt dużo kiełków, ale kwaskowatość, mętnawość, zawiesistość, smaczność - supcio. Plus limonka i ryż/lontong, jak Kto woli.
Smacz.

Miejsce: RM Bakso, Jalan Airlangga, Mataram
Liczba łyżek soto: 8 :)



*RM - Rumah makan - dom jedzeniowy, restoran inaczej w wersji 'cheap price'

papierosy (post II)

Ten post jest drugim już postem o fajkach, bo rok temu z kawałkiem próbowałam rzucić fajki (próbowałam to może zbyt duże słowo, ale miałam zamiar i nawet na chwilę mi się udało).
No więc tak. We wtorek najbliższy minie mi dokładnie MIESIĄC DO CHOLERY JASNEJ (720 godzin, 43200 minut) bez fajek. Dziękuję, zwycięstwo.
Na pytanie jak było przez ten miesiąc trudno dać jednoznaczną odpowiedź. Powiem tylko, że było warto (przepraszam moich znajomych za zachowanie i dziękuję pani w sklepie, że sprzedała mi czekoladę jak już chciała iść do domu). Myślałam przez chwilę, aby zacząć coś w stylu 'dziennik bridget jones', ale potraktować go tylko o fajkach, bo szczerze - zmiany są mega widoczne. Ale aby się przekonać rzućcie fajki, albo... zacznijcie, popalcie chwile i wtedy rzućcie. :)
Jest dobrze.
Chwalipiętkowanie się: 2,5 godziny spędzone na bieżni w tym tygodniu (16 km), w basenie 5 godzin (10 km). Idę na rekord.
M.

wtorek, 15 listopada 2011

To soto

Wywołuję wojnę piwko przeciwko: PHO!
Koniec. Skończyła się era stadionowa, wietnamska, pho zupalska. Koniec. Wojna jest teraz! Wojna pomiędzy Vietnamem a Indonezją w rejonach zupnych, całe zastęphy Pho i Soto bronią swojej ziemi... Walka była zacięta z początku Pho nie znając swojego przeciwnika z powodzeniem zajęło strategiczne pozycje i z łatwością sprowadziło wroga do parteru. Ale jednak zastępy Soto (w połączeniu z makaronem ryżowym/sojowym, kiełkami, jajkiem i zielonymi zuchami) zwyciężyły, pokonując Pho milion do zera. Zwycięstwo!

Postanowiłam rozpocząć coś, co zapoczątkował Kuba jak był z Kaśką w Azji, tyle tylko, że on szukał w Azji Środkowo-Wschodniej indyjskiego jedzenia, ja w Indonezji szukam typowo indonezyjskiego jedzenia, co z założenia wydaje się prostsze.
Panie i Panowie. Pho przy tym smaku nie istnieje, po prostu znika. Możecie dodać tyle czosnku ile chcecie, i chilli dodać, i zamówić super ostre, i pokropić cytrynką, ale na nic Wasze wysiłki. Oto Soto, proszę Państwa.
Soto to (strasznie mi się podoba taka zabawa słowna – so-to-to) zupka jest. Ale nie byle jaka. Zupa na wywarze kurczakowym albo wołowym, rzadko warzywnym, ale znaleźć można i taką. Jest wiele jej odmian i generalnie każdy region ma swoją własną odmianę soto. U NAS jest soto ayam (ayam – kurczak) i podstawowym składnikiem jest właśnie rosołek kurczakowy z dodatkiem kurkumy. Do tego kiełki soi (świeże), makaron ryżowy/sojowy, jajko na twardo, trawa cytrynowa, czosnek, szalotka, imbir, kolendra, pietruszka, sól, pieprz i limonka na szczycie :) Dodatkowo to soto (hehe) można przyprawić sambalem (sosem/pastą ze świeżych chili), ale ponieważ ja za tym nie przepadam – robię pas. Znam jednak takich, którzy mojej zupy nie potrafią zjeść, bo jest „mdla i bez smaku”, a łyk ich zupy po przyprawieniu sprawia, że muszę wypić 2 szklanki wody. Ja tam wolę jak mnie mdli. Do zupy podaje się często ryż w postaci lontong (ugotowany ryż, sprasowany w liściu bananowca, taka paćka, która się kroi w plasterki albo gryzie) lub zwykłego ryżu, „podawanym oddzielnie”*.
I szczerze, proszę Państwa, pho się chowa, nie ma, koniec.
Mój plebiscyt będzie polegał na tym, że każdej z soto, z różnych miejsc będę przyznawać od 1 do 10 łyżek soto – gdzie 1 to zupa z trupa, a 10 zupa mistrz.

Spróbuj zrobić własną soto. Piszę 'spróbuj', bo wszyscy Ci, którzy jeżdżą, wiedzą, że nawet jeśli smak zupy będzie zbliżony to nie będzie taki sam. Na smak nie składa się tylko jedzenie, ale też gwar ulicy, smrodki różnego rodzaju, śpiewający pan zbierający do kapelusza, głośne skutery i minimum 25 stopni na zewnątrz. Także po prostu 'spróbuj' zrobić soto.
Przepis:
Przyprawy (czosnek, szalotka, pietruszka, imbir, kolendra) na patelnię z odrobiną oleju; smażyć do momentu zbrązowienia; dodać bulion z kurczaka (tak, na patelnię!), trawę cytrynową, kurczaka pokrojonego w paski/kostkę/kółka – up2u. Dodać sól, gotować pod przykryciem. Później dodać makaron, ale w oddzielnej miseczce już, dodać jajeczko na twardo, szalotki kawałek jeszcze, kiełki soi, szczypiorku kawałek, zalać wywarem, dodać limonkę i voilà! Smacz!

*) - Sally by się ucieszyła. To coś dla niej.

Poniżej niezbyt udane soto, lekko oszukańcze (moim zdaniem instant).
Miejsce: To soto, Mataram Mall
Liczba łyżek soto: 1 :(


niedziela, 13 listopada 2011

typical evening

tęsknienie

Poznałam wczoraj parę Polaków, którzy przyjechali na wycieczkę. Mili bardzo, sympatyczni, widać, że są tu pierwszy tydzień, bo jeszcze byli 'warszawscy', lekko spięci momentami... Dostałam wiele pytan w stylu jak, dlaczego, po co, ale wśród nich znalazło się jedno, którego wyjątkowo nie cierpię – 'Czy nie tęsknisz?'. A co ja jestem nie-człowiekiem, który nie tęskni, że ja uczuć nie mam? Że tak łatwo to wszystko przyszło? Że nie bolało? Że myśli nie było – czy słusznie czy nie? Wypraszam sobie. Jasne, że tęsknie, bardzo czasem nawet. Jasne, że trudno jest momentami. Ale... jak to powiedział kiedyś mój szkolny kolega 'albo rybka, albo fifka'. Nie było bilansów, gdzie lepiej i z kim lepiej, bo przecież nigdzie na świecie nie znajdę drugiej Klimczewskiej, która gada do mnie przy kawie, nie gada co prawda tak jak Karolina (mówię o szybkości), ale nie znajdę. I szybszej w rozmowie osoby od Karoliny też nie znajdę. Więc, tak proszę Państwa, mogę pić najdroższą kawę świata luwak, tylko nawet jak jest z kim, to jakieś takie podrabiane to jest. Dlatego też tej kawy nie piję, a może dlatego, że pochodzi z kupy. To znaczy ona nie pochodzi z kupy, tylko z krzaczka, który zjadł dziki kot i później zrobił kupkę z tą kawą w środku. Obrzydlistwo. Nie piję luwak, bo nie mam z kim – tej wersji się będę się trzymać (chociaż nawet jakby tu Klimczewska była, pewnie piłybyśmy normalną latte, bez kupy).
Nie będę pisać o rodzinie, bo mama powie 'to wracaj', a babcia się popłacze. Ale nawet jeśli o nich nie piszę, jest to chyba oczywiste...
O psiapsiółkach swoich też nie napiszę. I Leonie też nie.
Tutaj nauczyłam się nie przywiązywania do swoich rzeczy. Trudno było mi się rozstać z moimi mieszkaniowymi rzeczami, ciuchami, ulubionymi kubkami do kawy, książkami, na które lubię patrzeć (bo nie jestem z tych, co czytają 2 razy tę samą książkę). Trudno było się rozstać, ale tu mam nowe i jak się okazuje – nie boli aż tak. W sensie, wydaje mi się, że wyleczyłam się z takiego zbierania, upychania, 'pamiątkowania' rzeczy. To tylko rzeczy są w końcu.
Tęsknię za to za miejscami, zapachami i smakami. Za kinem tęsknie – w tym przypadku za jakikolwiek. Za Teatrem Kwadrat, za Ujazdowskimi i parkiem tam, Placem Trzech Krzyży. Za palmą nie tęsknię, bo tu mam. Za Karmą tęsknię i metrem – chciałabym się przejechać raz czy dwa. Za Wrzeniem Świata też trochę, za MN i za pho na Chmielnej. Takie miejsca, o.
I za: pierogami ruskami (najchętniej mojej babci, ale jak się nie da, to za każdymi innymi), za kefirem (Robico najchętniej, ale jak się nie da, to każdym innym), za serem żółtym (najchętniej za radamerem, ale jak się nie da, to za każdym innym), za sernikiem (jakimkolwiek) i piernikiem (mojej mamy, więc nie jakimkolwiek), jak jesteśmy przy ciastach to jeszcze za tortem makowym (mojej mamy również). I za mlekiem. A tak naprawdę czy są jeszcze inne jedzeniowe rzeczy? (zastanawia się jedząc ptasie mleczko i śliwki czekoladzie firmy Solidarność). Ogórki kiszone, chleb słonecznikowy i ogólnie normalny chleb, śledzie, jogurt kawowy, mozzarella, makaron ze szpinakiem, tarta z brokułami, ciastko 'domino' od Bliklego... cholera, właśnie zgłodniałam.
Nie chcę więcej pytań czy tęsknię, bo tęsknię. Ale wrócę kiedyś i się najem. A później pewnie znów wyjadę.

sobota, 5 listopada 2011

DESZCZ!

Jest mega gorąco. Ok, to głupio brzmi, w sensie trudno, żeby w Indo było zimno, ale naprawdę jest mega ostatnio. To znak, że zaczyna padać. Od jakiś dwóch-trzech tygodni zaczyna lać, tak od 15 minut do godziny dziennie może. Ściana deszczu. A jak pada deszcz, to dzieci się nudzą.
Czasem grają w gry planszowe. Cholera jasna, nigdy nie byłam dobra w Monopol, może to znak, że kasa się mnie nie trzyma, ale serio - nigdy nie wygrywałam w tą grę. Zawsze po drugiej rundzie pożyczałam kasę od współgraczy, bo byłam spłukana. Może fakt, że gram w indonezyjską wersję tej gry sprawia, że idzie mi lepiej? Nie wiem, ale fakt jest taki, że zawsze kończę grę jako posiadacz prawie całej kasy i wszystkich nieruchomości. Jestem mistrzem indonezyjskiego Monopolu. :)
Ah. No i szachy. Dziadek nauczył mnie grać w warcaby jak miałam 7 lat. Początkowo grał ze mną tak, że zawsze wygrywałam. Podstawiał się, co tu dużo gadać. Jak go poprosiłam, aby zagrał raz normalnie, tak jak gra 'dorosły człowiek', dostałam łupnia takiego, że później ryczałam 2 godziny, bo 'dziadek nie dał mi wygrać'. Babcia utemperowała dziadka i od tamtej pory znów wygrywałam.
Pewnego dnia dziadek stwierdził, że w warcabach osiągnęłam mistrzostwo (to akurat prawda) i stwierdził, że czas na szachy. Przez godzinę tłumaczył mi jak ruszają się poszczególne pionki, figury. Gdy doszło do próby gry, ruszyłam się najpierw wieżą (?!). Dziadek popatrzył na mnie i stwierdził, że jednak może 'zostańmy przy warcabach' ;)
Także nie potrafiłam grać w szachy. Nic a nic. Indonezyjczycy zajebiście grają w szachy. Mega strategicznie, co dziwne, bo słabo u nich z myśleniem ;) Dziadek (mój prywatny mistrz szachów) powiedział mi, że kiedyś grał z Indonezyjczykiem i przegrał, więc coś musi w tym być.
Już umiem grać. Rzadko jednak wygrywam. Ale ostatnio, z 2 tygodnie temu wygrałam po raz pierwszy. Po roku treningów. Czułam się co najmniej jak Kasparow!



czwartek, 3 listopada 2011

Mio

Mama powiedziała, że powinnam coś napisać, bo 'po blogu można wnioskować, że jesteś ciągle w szpitalu'. A przecież to nieprawda. Wyszłam, już nawet nie pamiętam, że byłam...
A nie odzywam się, bo... mam skuter ;) Nareszcie. Po wielu debatach Mio vs Scoopy, Mio stał się małym dzieciątkiem o wadze 87kg, 10 punktach w skali zadowolenia nowego właściciela i pięknym czarnym kolorze. Nie byłabym sobą, gdyby skuter nie miał różowych dodatków ;) Fajny jest no.
Także, skończyłam już skuterowe zabawy. Emocje opadły. Zaczynam pisać ponownie. Dzień dobry.

sri lankowy brelok to podstawa!

M jak Mio Marty
No to Yamaha!
tu jeszcze tymczasowe blachy. cholera byly fajniejsze, niz te na stale, bo byly rozowe ;(

poniedziałek, 12 września 2011

rumah sakit

szpital nie nazywa sie optymistycznie, bowiem w wolnym tlumaczeniu rumah sakit to dom chorych. czemu nie rumah sehat, czyli dom zdrowych? dziwne, nie?
ok, o kotach, o ktorych pisalam wczesniej dopisze jutro pare slow. maja sie dzielnie (mam nadzieje).
ja dzielnie mam sie rowniez. chwilowo tylko nie domoglam. ale jest juz ok.
ponizej dwa zdjecia z pokoju, ktorego nie opuszczalam przez ostatnie 5 dni - piekny obraz, na ktory gapialm sie probujac wydobyc z niego (poruszajaca?) glebie.
oraz instrukcja lozka, mowiaca: nie wystawac pzez barerki, nie wkladac reki w barierki, nie wchodzic pod lozko i nie bawic sie pilotem sterujacym. Tak, moje lozko bylo sterowane ;) wrrr.


niedziela, 4 września 2011

koty! pomocy!

No to się porobiło.
Co jakiś czas widzę w swoim ogródku koty – dwa czarne koty. Takie zwykłe raczej.
Wczoraj słyszałam miauczenie jednego, wiem który to... na pewno dziewucha, chciała się zabawić z innymi kotami i je pewnie wołała, więc jakoś nie zwróciłam na to specjalnej uwagi. Ale od rana słyszałam to znowu, tylko tym razem trochę delikatniejsze... I co?
I okazało się, że w moim ogródku są dwa małe, nowo narodzone koty, ślepaki! Wyczytałam, posprawdzałam i mają od 1 do 3 dni. Bankowo. Matka je olała, poszła się szlajać pewnie, a ja nie wiem co mam z nimi zrobić! Totalnie! Czy zabrać je do domu, czy nie? Jeśli karmić to jak i czym, no i przez co? Pomocy!
Ale niedziela... nie ma co.


niedzielne śniadanie

Dzieci sąsiadów darły się od około 6 rano. Grały w piłkę, która co jakiś czas uderzała o moją bramę, więc od 6 teoretycznie 'grałam razem z nimi'. Ciężki poranek.
Rano nie było słońca, jakoś tak chłodno. Jesień pełną gębą.
Mango i mandarynki na śniadanie. Do tego sok ananasowy. Z tym mango to śmieszna sprawa, bo wydawało mi się, że go nie lubię :) pomyliłam je z melonem (wiem, głupiam) no i się okazało, że jednak mango lubię. Arbuzów niespecjalnie, bo nie mają smaku, melonów, o czym wspomniałam... gruszek też nie, ale na szczęście ich tu nie ma! No więc MANGO!
Jako osoba, która 'wants to know everything' zaczęłam szukać info o mango. W sensie poszukiwać info dlaczego ja mogłam go wcześniej nie lubić i czemu go nie jadłam.
Po pierwsze w Polsce mango kosztuje 6,39 zł za sztukę (pozdrawiam Almę!); w puszce mango kosztują 7,58, ale puszka ta zawiera jedynie 54% mango no i oczywiście regulator kwasowości E330.
Po drugie... no ta pomyłka, o której wspomniałam z melonem.
Nieważne, teraz jem mango codziennie. Mango zawiera błonnik, białko, potas, magnez, sód, witamy: C, A, B1, B2 i PP. Polecane jest kobietom w ciąży (!) lub lekko anemicznym. Ze względu na wysokie stężenie węglowodanów (kochanych!) działa pobudzająco.
Podobno mango rosną jak chcą, w sensie nie są za bardzo wymagające. Sprawdzimy to. 3 dni temu rozpoczęłam proces hodowli własnego mango. O sukcesach (o porażkach nie ma mowy) będę informować na bieżąco!

niedziela, 21 sierpnia 2011

Miss Terang Bulan

Po 72 godzinach, 4 lotach dotarłam w końcu do Mataram. Jest jak było – miło.
Nareszcie jest ciepło, chociaż na ulicach leżą liście, nie pada deszcz (!), a w nocy jest przyjemnie chłodno. Nie zmieniło się za wiele.
Wczoraj kupując martabak i terang bulan* chłopiec, który sprzedaje jedzenie przywitał mnie 'Miss Terang Bulan! I thought you're not going to come back for your favorite cake!'. I did. Fajnie czuć, że nawet ciastowy chłopiec mnie pamięta. Nawet nie zapytał z czym chcę to ciasto. Zrobił po prostu takie, jak zawsze zamawiałam.

* martabak – warzywny farsz zawinięty w ciasto naleśnikowe, smażone w głębokim oleju
* terang bulan – moje ulubione ciasto! Ma kilka opcji: może być z serem, czekoladą i orzechami, samą czekoladą albo po prostu z cukrem. Ja zawsze zamawiam z orzechami i czekoladą :) mniami.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Attention! Paris!

No i jestem. W super pięknym mieście z cudownie oświetloną wieczorem wieżą Eiffela, z super trendami i modą. Nienawidzę tego miasta od dziś.
Durna kwestia, już teraz nie wiem czego – oszczędności (?), sprawiła, że mam lot z Paryża do Kuala, operated by aiasia. Żeby jednak się dostać do Paryża trzeba kawałek wysiłku, napinki...
Bus z Warszawy do Wrocławia (Polski Bus – nota bene mistrzostwo świata!) odjeżdża z Wilanowskiej. Jak wspomniałam – mistrz. Wifi, gniazdka (działające, nie tak jak w PKP, gdzie konduktor ostrzega, że wpinasz się na własną odpowiedzialność, bo zdarzały się sytuacje, że jakieś zwarcie w systemie rozwalało całe laptopy), skórzane siedzenia, pasy, fajny keirowca – podróż gites. We Wrocławiu, jak to we Wrocławiu. Fajnie. Tam zawsze jest fajnie! (Mikołaj – jeszcze raz dziękuję za tosty u Witka!).
Z Paryża lot do Paryża Beauvais i pierwsze starcie. Zaraz cholera wygrzebię tą informację, że mogłam mieć bagaż podręczny i/lub torebka. Na pewno to czytałam, byłam pewna, stąd moja decyzja o wzięciu plecaczka i torebusi (celowo zmiękczam te dwa słowa, bo oba bagaże ważyły pewnie z 15 kg, przez co nie były malusie, ani tycie). Ale o pakowaniu mogłabym napisać esej, bo jak to ja, przepakowałam się 8 razy na 3 godziny przed, robiąc roszadę w zestawieniu ciuchów, sprzętów, prezentów (mamo, wyślij mi tą paczkę z książkami, co? Natalia, weź te dwie książki dodatkowo, can you?). Tak czy siak mój plecak waży 25 kg, przez co każdy mięsień w moim ciele może potwierdzić, że to DUŻO, do tego plecaczek podręczny i 10 kg i torebusia pewnie z 5 kg. Uf.
No i zgrzyt polegał na tym, że musiałam nadać drugi bagaż (136 pln sic!). Nieważne, znów nic nie jest ważne. To tylko $.
Lot. Ok. Wizzair nigdy mnie jakoś nie powalał specjalnie. Polaczkowie po lądowaniu klaskali (!), nic się nie zmienia. Lotnisko BVA jest masakrą. Jest kontenerem o powierzchni może 150 m2, syfiastym, brudniastym. Tfu. Mam czekać tu do 10 rano następnego dnia? Ok. Będę. Tylko już chcę znów wejść na pokład samolotu i lecieć. Znów.
No i teraz moja głupota (?), brak jakiejkolwiek organizacji, zakochanie, nie wiem już sama... Lot mam z innego lotniska :D a, że w Paryżu są 3, to za wielkiego wyboru nie miałam... 15EUR kosztuje bilecik autobusowy, który z lotniska oddalonego o 77km od Paryża jedzie do jakiejś tam stacji metra (Neuilly Porte Maillot). Ok. Parking „niedaleko” stacji. Jakieś 7 minut piechotą z 40 kg na ciele i lekkim zmęczeniem na ramieniu – co to dla mnie. Estonka dała mi mapkę metra, dzięki.
No i co? Wezmę żółtą linię C i z tego Maillot całego dojadę do Orly Sud, wprost na lotnisko. Proste, nie? Nie. Te francuskie metra nie jeżdżą tak jak chcę, ale dowiedziałam się o tym w trakcie.
Bilecik na metro 11 EUR. :)
Zaczęło się od Maillot. Stamtąd do Invalides, aby tam wysiąść i wsiąść w kolejny pociąg, który niby jedzie dalej. Ale się nie udało, bo przecież ten odcinek metra jest w remoncie. Ku*&^a. Co dalej? „Proszę iść po tych żółtych naklejonych stópkach na ziemi, to jest droga do autobusu”. Poszłam. Autobus mi jeden uciekł, ale jak tylko odjechał zobaczyłam wieżę Eiffela, bo okazało się, że jestem obok Pól Marsowych! Ten widok na chwilę rozluźnił mi mięśnie i delikatnie wymasował plecy. Przyjemność, ale tylko 4-minutowa, bo autobus przyjechał. I nim miałam jechać 2 przystanki, ale pojechałam tylko jeden, bo pan kierowca nie wiedział tego, co ja, czyli że właśnie stoimy koło linii metra B, w którą muszę wziąć. No i z St Michel Notre Dame do Antony (nadal 40 kg!), aby tam wysiąść, przesiąść się w kolejny pociąg, tym razem już na lotnisko Orly Sud. No i wysiadłam, dotarłam. Zajęło mi to 4 godziny, 3 łzy i 36 EUR. :) Jedyne o czym marzyłam to zimna pepsi, ale wszystkie bary, knajpy są już pozamykane, bo jest po 22 :) AAAAA!
Jednak, jakoś się udało. Pepsi jest, bagietka też i dorzuciłam jeszcze tartę malinową.
Lotnisko, jak to lotnisko. Ładne nawet i czyste, chociaż... przed kafejką, którą w końcu znalazłam ktoś rozbił słoik z jakimś sosem o konsystencji i kolorze musztardowej kupy noworodka. Ludzie przez jakieś 10 minut przechodzili obok tego, przeskakując, omijając. W końcu jakiś sierżant w pomarańczowej kamizelsce stanął obok wykrzykując do przechodniów „Attention!”. Pokazywał im to palcem, nie robiąc za wiele. Po kolejnych pary minutach przyszła dziewucha z takim boxem na kółkach do sprzątania. Jedną ręką (bo drugą trzymała telefon komórkowy, przez który rozmawiała) sprzątnęła to teoretycznie. Mówię teoretycznie, bo siedziałam przy stoliku 3 metry od niej i pod kątem widziałam jaki jest stan podłogi. No więc konkretnie popsikała czymś tam, wytarła podłogę i poszła sobie. Z mojego miejsca widziałam mega syf na podłodze, jaki zostawiła (chyba było jeszcze gorzej?!), śliskie to się teraz stało. Skończyłam jeść bagietkę, która już nie smakowała serem, a lawendowym płynem do czyszczenia powierzchni płaskich. Po umyciu przez nią podłogi 3 osoby się poślizgnęły, w tym prawie ja :)
Generalnie zostało mi jeszcze 10 godzin do wymarzonego samolotu z airasia. Szczerze? Nie mogę się doczekać. Chcę już stąd wylecieć, polecieć, usiąść na czymś miękkim i wziąć zimny prysznic w chacie.
Paryż sucks.
A ta oszczędność na tym etapie jest żadna... Totalnie żadna. Następnym razem lecę KLM i będę mieć wszystko w du...żym poważaniu. O.

sobota, 13 sierpnia 2011

5

no wiec:
paszport (nowy, piekny, bez pieczatek) - jest
ubezpieczenie (znow planeta mlodych) - jest
boarding passy - drukniete
oleh2 - kupione

ale:
spakowana nie jestem
ciagle jest dylemat plecak czy nie plecak
dokupic 100 dodatkowych kg czy nie?
problem z telefonem - jest
ksiazki z empiku nie odebrane
4 filmy w kinie jeszcze nie obejrzane
paru znajomych, z ktorymi sie jeszcze nie widzialam...

niewazne. to wszystko jest niewazne. 5 dni. 5. no to pjona!

czwartek, 16 czerwca 2011

Halo, tu Gdańsk

Jaki ten Gdańsk ładny. Taki wycackany, dopieszczony, ceglany, zabytkowy, europejski wręcz.
Nie byłam tu chwilę, może z dwa lata...
Czy się pozmieniało, trudno mi powiedzieć, ale czułam jak się jak turysta w fajnym, europejskim mieście.

welcome

stary Gdańsk 1

stary Gdańsk 2
stary Gdańsk 3
stary Gdańsk 4
nowy Gdańsk 1
ryba była
komu, komu?
prawie jak Amsterdam, nie?
Neptun czuwa
Tu też
pizza?

7h w pociągu... 9h jest samolotem do NY z WAW ;|

sobota, 11 czerwca 2011