sobota, 30 października 2010

islamski piątek

Nie mam do tego żadnego komentarza. Dzieją się po prostu pewne rzeczy, których doświadczam, o których nie powinnam nic mówić, a może po prostu nie potrafię wyrazić tego, co czuję. Rzadko się zdarza, że brakuje mi słów. Ale to właśnie ten moment. Mam nadzieję, że chociaż zdjęcia w minimalny sposób oddadzą to, co widziałam i czego doświadczyłam. Enjoy.




masjid

Saya mau mengucapkan terima kasih buat teman saya yang telah menunjukkan kepada saya sesuatu yang indah dan penting.
Saya merasa senang dan pusing sedikit tapi kamu tahu kenapa! Saya percaya kamu suka foto ini! :)

piątek, 29 października 2010

Islamski czwartek

Wycieczka do Suranadi – national park. Zielono, zdrowo, islamsko.
Pojechaliśmy z dzieciakami ze szkoły podstawowej, ich rodzicami i nauczycielami. Mieliśmy za zadanie przypytać ich po co, jak, czemu, oczywiście po indonezyjsku. Było zabawnie, lekko niezrozumiale, dla co poniektórych, ale wycieczka się udała.
Po południu wróciłam do lektury „Anthropology of islam” Gabriele Marranci. Ciężko, ale coraz bardziej ciekawie. Al-hajar al-aswad, który jest w ka'ab i strzegli go quraysh, oczywiście wszystko działo się w czasach jahili. Muhammad, jego wujek Abu Talib i pierwsza żona Khadijah... dużo informacji, dużo. Aż wreszcie arkana al-islam! Znam wszystkie 5 ;)
Na tapecie pojawił się również nowy zakład. Tym razem założyłam się, że zapamiętam wszystkie asma'ullah al-husna – 99 imion Allaha (warto tu dodać, że „meczetowcy” znają około 20-30 z nich i nie znam nikogo, kto zna wszystkie, Mali Ty znasz?). Mam czas do 15 listopada. Start.
Dziewczynki

Yuni

środa, 27 października 2010

losowy dobór słów kończących się na nie (z jednym wyjątkiem)

marzenie
planowanie
zabranie
zwątpienie
wkurwienie
niewybaczenie
złe myślenie
zgorszenie
obrzydzenie
zobojętnienie
odpuszczenie
uspokojenie
modlenie
zbawienie
mnie
ciebie
nie

wtorek, 26 października 2010

zakupy

Nigdy nie lubiłam zakupów, takich ciuchowych, butowych, ale te – indonezyjskie sprawiają, że zaczyna mi się to podobać. Po pierwsze – ceny :) Jak cudownie jest kupić 10 kg różnych rzeczy (smacznych, zdrowych, nowych) za 12 złotych! Po drugie – produkty i ich wybór. Ok, nie ma masła kokosowego Ziaja, nie ma żółtego sera z dziurami i kefiru, ale za to są kokosy i ananasy za 90 groszy! :) Są też Oreo, których zajebiście mi brakuje w Polsce (swoją drogą – są w Czechach i Słowacji, Niemczech, Francji – praktycznie w całej Europie! O co chodzi do cholery???). Są sosy, przyprawy, barwniki do ciast... Różności! Smakowitości! Cudowności!
Jest mydło i balsam do ciała, który sprawi, że twoja skóra będzie bardziej biała (czy to w ogóle możliwe, aby była bardziej biała?!). Środki na komary, karaluchy o zapachu lawendy, pomarańczy, cytryny, dzięki którym prześpisz całą noc bez brzęczenia za uchem. I wreszcie, nareszcie! Możesz w końcu pachnieć jak Batman lub Superman używając serii kosmetyków dla fanów komiksów – spray do ciała, żel do włosów i pod prysznic. Nie ma zapachu Ironmana... cholera ;/

Kolezanki

Prusakolep wersja indo

biale mydło, bielsza skóra

Batman gel


OREO!

plastikowy shit 1 :) wersja 'clown'

plastikowy shit 2 :) wersja donut

plastikowy shit 3 :) zielony chleb!

Poniedziałek

Znowu zaczęło padać. Pada w ciągu dnia, wieczorami, w nocy. Nawet jeśli przelotnie, to skutki tych „przelotności” odczuwalne są przez kilka następnych dni (znowu wracam do domu w wodzie po kolana, bo sepeda motor zostawiam w T'n'T, czyszczenie silnika po zalaniu kosztuje kuuupę kasy). Tak więc znowu pada, jaszczury syczą i grzechoczą, wspominałam o nich wcześniej?. Wyobraźcie sobie najbardziej denerwujące świerszcze, ich uciążliwe granie, wieczorami i nad ranem. Teraz pomnóżcie to przez 27 i wyobraźcie sobie, że tymi świerszczami są ohydne jaszczury – szaro-brązowe. Obrzydliwe, co nie? No więc te jaszczury, które nazywam gekonami (wiem, że nimi nie są, ale tak właśnie je sobie wyobrażam!) nadają od 19 do 8 rano. Do tego nuri (papużka przecudowna), która startuje ok. 5, aby zdążyć na asar :)
Obudziłam się dziś o 4.30. Sama, bez budzika. Po prostu. Na zewnątrz gekony, papuga jeszcze śpi. Z meczetu dobiegł mnie głos imama, który melodyjnie nawoływał do pierwszej modlitwy intonując Allah Akbar. Siedziałam na zewnątrz, słuchając modlitwy i miałam wrażenie, że odbija się echem o wszystkie meczety wokoło. Ciepło. Naturalnie nie poszłam już spać, bo taki początek dnia (mimo, że dla nas – „normalnych ludzi”, czyt. Europejczyków to środek nocy) jest chyba czymś niespotykanym, pięknym zarazem. I tak się właśnie zaczął mój poniedziałkowy dzień, w środku nocy.
W skrócie mój dzień to biuro imigracyjne (próba zdobycia jakichkolwiek informacji w sprawie wizy dla Lindy. Skuteczna. Będzie w środę), szkoła i market (kupiłyśmy ryby, świeże warzywa, ananasy, mango, awokado, płacąc miliard pieniędzy – ok. 15 złotych za wszystko :) Potem walka o zdrowie Vincenta, dyskusja o 9/11 i wulkanie, który zamierza wybuchnąć właśnie na Javie (stan alarmowy, więcej info na BBC asia-pacific), kolacja (jackfruit w sosie kokosowym ze szpinakiem, czosnkiem, chili i... ryżem oczywiście). W międzyczasie trening miałam, robiłam pranie, pisałam esej... Poniedziałek, no!
Trochę Warszawy było w tym dniu i życia, spraw jej mieszkańców. Moje sprawy, przy sprawach moich znajomych (rozwody, ciąże, pakowania, miłości, zazdrości) są niczym, nie ma ich. Tak jakby każdy mój dzień był brand-new. Czuję się jak Bill Murray w „Dniu świstaka”, z tą różnicą że mnie ta powtarzalność cieszy i nie chcę, aby zmienił się dzień. Niech tak jeszcze będzie przez te 228 kolejnych dni. Proszę.
Ale coś jest magicznego w tym dniu, niespotykanego, dziwnego, narkotycznego. Jest jakoś inaczej, lżej, lepiej. Od samego rana się cieszę nie wiem z czego, a po obejrzeniu lekko przygnębiająco filmu (czy on naprawdę musiał ją zostawić???? dlaczego odszedł w taki sposób????), miałam ochotę na ciastko. :) Saya senang saja. :)
Mr. I. uważa, że moja pobudka była znakiem (!). Że może to jest moment, kiedy wszystko zacznie się układać, a priorytety zaczną wchodzić na swoje odpowiednie miejsca. Może? Inslya Allah. Jeśli tak jest, to rozumiem że odrzucenie Karola i mojego wniosku przez Studio Munka też czemuś ma służyć. Że właśnie tak ma być. To oznacza również, że fakt że K. się rozwodzi ma dać mi do myślenia?
Nie zawsze dostaję od życia, to czego chcę i pragnę. Jeśli więc tego nie dostaję, oznacza to tylko, że wcale tego nie potrzebuję, a myślę tylko o chęci posiadania?. Oznacza to, że tak ma być, bo ktoś/coś wie lepiej ode mnie, co jest właściwe. I właśnie w to wierzę. Widziałam wczoraj spadającą gwiazdę. I wiecie co? Nie pomyślałam żadnego życzenia ;)

czwartek, 21 października 2010

Laskar Pelangi

Co środę w szkole mamy zajęcia z cross-culture, na których omawiamy różnice "co u nas i co w Indonezji"... Było już o ślubach, o jedzeniu, o ogólnych informacjach dotyczących państw, w których mieszkamy...
Wczoraj oglądaliśmy film, pt. "Laskar Pelangi", co w wolnym tłumaczeniu znaczy "Rainbow troops". Film cieszy się ogromną popularnością w całej Indonezji i powiem Wam szczerze, że nie jest zły :) trochę utrzymany w klimacie "Slumdog", ze względu na tematykę - biedne dzieci, chcące się uczyć, ogólnie bieda, islam, bieda, islam, rywalizacja z bogatymi dziećmi z prywatnej szkoły, ale w finale wygrywają te ubogie... Zdjęcia nawet fajne, muzyka też. Motto filmu jest takie: wiara w Allaha i islam sprawią, że dzięki wartościom przetrwasz wszystko, będziesz bogatym wewnętrznie człowiekiem, zwyciężysz wszystkie przeciwności losu. Religia pokona wszystko i wszystko (jihad)! Pomoże zwyciężać! Cudowne.
Pamiętam, gdy miałam 7 lat i nie chciało mi się wstawać na ósmą do szkoły, babcia Basia mówiła, że chińskie dzieci wstają o 5, aby się uczyć i im się chce! Nie bardzo chciało mi się w to wierzyć, tak samo jak w to, że gdy będę jadła więcej włoskich orzechów pozytywnie będą one wpływać na pracę mojego mózgu :) I teraz wiem, że miała rację (z tymi dzieciakami oczywiście; nadal nie mam potwierdzenia, że 100 kg orzechów zjedzonych w dzieciństwie zaowocowały czymkolwiek). W Indonezji (muslim) dzieciaki i młodzież budzą się w okolicach 5, aby zmówić pierwszą z pięciu modlitw (1. Subuh), szkołę zaczynają o 7, kończąc ją w okolicach 15. Są oczywiście przerwy na modlitwy (2. Duhur, 3. Asar) i lunch. Uczą się od poniedziałku do soboty i tylko niedziela pozostaje na chill. Mają sporo zajęć pozalekcyjnych - kluby sportowe (karate, koszykówka etc.), naukę języka angielskiego, z których (co dziwne!) korzystają, nic za to dodatkowo nie płacąc. Nie wszystkie dzieci jednak mogą pozwolić sobie na luksus jakim jest chodzenie do szkoły, stąd też tematyka filmu, która porusza problemy z 1974 roku jest wciąż aktualna.
Jako pracę domową mam napisać esej o edukacji w moim kraju :) I co mam napisać? Że trwa kłótnia o zdjęcie krzyży w salach lekcyjnych? Że religia w szkołach nie jest zamienna z etyką? Że dzieci w szkołach nie są uczone jakichkolwiek wartości? Że nauczyciele nie są autorytetem i nie wiedzą czym jest powołanie? Że ogólnie i nauczyciele, i uczniowie mają wszystko w dupie i chodzi o to, aby odbębnić zajęcia? :(

ps. Babcia Basia miała rację jeśli chodzi o wpływ orzechów włoskich na pamięć - zawarte w orzechach minerały poprawiają naszą koncentrację i pamięć. (źródło: www.orzechywloskie.com). hehe. :)

A tu kawałek z filmu.

niedziela, 17 października 2010

I ślubuję ci...

Mam mnóstwo znajomych, którzy przynajmniej raz w miesiącu są na ślubie czy weselu. Co chwilę zastanawiają się co założą, jaki prezent kupią, gdzie zamówią kwiaty. Wiolka na przykład. Odkąd z nią mieszkam była chyba na 7 ślubach i weselach, gdy ja na... jednym (ale najlepszym na świecie! hehe). Nie wiem czy wynika to z faktu, że ja po prostu jestem nielubiana, przez co niezapraszana na śluby (chociaż to niemożliwe!) czy z tego, że moi znajomi w porównaniu do Wiolki są singlami, niezależnymi (egoistycznymi, hedonistycznymi...) typami.
Ślubna kultura w Polsce jest przebogata, o ile nie „za” bogata. Organizowane są targi, wystawy sukien ślubnych, na rynku wydawniczym jest sporo magazynów, które radzą jak i gdzie się ubrać, jakim samochodem pojechać do ślubu itd. Nie będę ukrywać, że mnie to męczy i absolutnie jest jest fanem tego rodzaju wydawania kasy.
Indonezja moim zdaniem pod kątem podejścia do ceremonii ślubnych przebija Polskę na głowę. Uwierzcie, że się da. Po pierwsze wynika to z faktu miksu kilku kultur i religii w Indonezji, przez co ślub może być utrzymany w klimacie muslim, balinese, javanese, sasak, christian... Co więc oznacza, że każda kultura ma swoje magazyny, swoje miejscówki na wesele, swoich „ludzi” od organizacji, swoich stylistów (!), swoich fotografów (bo przecież fotograf od muslimów nie może zrobić dobrych fot dla balinese...), swoich speców od cateringu etc. etc.... Więc robi się grubo :)
Wczoraj byłam na indonezyjskim weselu razem z Mr. I. i mam wrażenie, że nie będzie to ostatnie wesele podczas mojego pobytu tutaj (chyba 24-ego idziemy na kolejne). Miałam wielkie obiekcje, żeby tam iść, bo w końcu jako bule, będę atrakcją wieczoru (tu warto zaznaczyć, że wcale się nie pomyliłam), nie mam odpowiednich ciuchów, ani nie czułam, że powinnam tam iść, ale... ciekawość zwyciężyła, no i Mr. I. nalegał. Poszliśmy więc. I było światowo.
Przed wejściem na salę, każdy z zaproszonych gości wpisuje się do pamiątkowej księgi, do specjalnej urny wrzuca kopertę z prezentem (zazwyczaj około 15.000 idr, czyli jakieś $1,5). W zamian dostaje skromny upominek od pary młodej – dostaliśmy otwieracz do butelek :)
Ponieważ panna młoda była z Papui na początku ceremonii odbył się super radosny taniec w wykonaniu tancerzy, ubranych w regionalne stroje. Za tancerzami na stole znajdował się tort weselny – uwaga – niesłodki (!), wykonany z ryżu (no bo z czego?) i mięsa. :) rytuał jest taki, że panna młoda karmi pana młodego ryżem, później on karmi swoją przyszłą żonę. Symbolicznie. Później udają się na specjalnie wyznaczone miejsce, gdzie 400 osób (!!!) składa im życzenia. Wiem, że dla nich jest to niesamowicie niewygodne i męczące – mają na sobie ciężkie, niewygodne ciuchy, tony makijażu, świecidełek, ozdób. Ale mus, to mus. W trakcie składania życzeń parze młodej na sali serwowany jest catering, w postaci regionalnego, prawdziwego indonezyjskiego jedzenia – ryż, mięso (bez wieprzowiny), słodycze, lody, owoce, woda. Bez alkoholu. W tle gra dwuosobowy zespół, który chyba jak każdy indonezyjski zespół robi show na scenie :))))
I tak sobie składają te życzenia przez godzinę, później są zdjęcia i koniec. I to przewaga indonezyjskiego ślubu nad polskim. Bez picia do 6 rano, bez poprawin (czy ktoś mi w końcu wytłumaczy o co w tym chodzi??? Karolina próbowała ostatnio w KL, jak się spotkałyśmy. Ja rozumiem, że zostaje jedzenie itd... ale czy nie można zamówić tyle, aby nie zostało nic???). Skromne, mimo że niesamowicie złote i świecące. Podobało mi się.
Na 400 osób na sali był jeszcze jeden bule ze swoją indonezyjską małżonką. Gdy rozmawialiśmy obok nas stały dzieci, pokazując na nas palcem. Byliśmy dodatkową atrakcją, oprócz zespołu muzycznego. Śmieszne to, ale już mi nie przeszkadza. :)

mięsny tort weselny


tańce


krojenie tortu


krojenie tortu 2


niamu


życzenia


życzenia 2


para młoda


para młoda i policyjni goście (aaa... panna młoda jest policjantką - zapomniałam dodać)


zespół

czwartek, 14 października 2010

stare czasy

Przed wyjazdem dostałam stare zdjęcia od mamy, skany slajdów, zdjęć, których nie widziałam wieki. Oglądam je czasem, przypominając sobie jak było, o czym wtedy nie myślałam, czego nie robiłam, o czym nawet nie marzyłam. I po 25 latach śmiesznie jest patrzeć na to zdjęcie...
Przypomniałam sobie ostatnio lekcję geografii z panią Rybicką w podstawówce. Pamiętam lekcję o największych wyspach, archipelagach, półwyspach... "Indonezja jest krajem położonym na ponad 17000 wyspach. Do największych z nich należą Sumatra, Jawa, Borneo...". Mając wtedy jakieś 10 lat nie myślałam ani przez chwilę, że chciałabym tam być. Nie miałam odwagi myśleć o tym, że mogę i że chciałabym. Mapa Azji była na odległej stronie w moim atlasie i zatrzymywałam się na mapie Europy, myśląc że dalej nie można, bo daleko od mamy... A jednak.
Ciekawe co robi teraz Pani Rybicka. Ciekawe, gdzie była i co widziała. Ciekawe czy wie jak smakuje świeży kokos w połączeniu ze słonymi kropelkami morskiej wody Bali Sea, które przy silniejszych podmuchach wiatru padają na twarz. Ciekawe czy wie więcej o Archipelagu Malajskim, niż to czego nauczyła się w latach '80 na uniwerku. Ciekawe czy jej ciekawość świata jeszcze żyje i się wierci.
Każdego dnia sobie zazdroszczę.

wtorek, 12 października 2010

kokosowy wtorek

gdy w polandzie zimno, szaro,
i dostajesz znów kataru,
są też tacy, co bez forsy,
wpierdalają dwa kokosy.

taki, na poczekaniu. haha.
miłego!

blog

Kaśka wrzuciła to photo na fb. ucieszyło mnie to. miłe, co nie?

photo by KaKi ;))))

poniedziałek, 11 października 2010

piątek, 8 października 2010

Sen

Duży, wysoki blok mieszkalny, z lat '70 w centrum Warszawy. Każda z
nas ma swoje piętro, a na nim długi korytarz z zamkniętymi drzwiami po
obu stronach. Niektóre z drzwi są zamknięte na klucz, nie można wejść
do środka, mimo że ciekawość jest silna a chęć poznania jest nie do
zniesienia. Niektóre są otwarte, z łatwym dostępem do tego, co w
środku, choć nie zawsze jest to coś, czego się każda z nas spodziewa i
pragnie. I tak, chodzimy od drzwi do drzwi, otwierając i zamykając je
lub też próbując otworzyć te zamknięte. Czasem słychać trzask drzwi z
głośnym wrzaskiem rozgoryczenia, żalu i smutku. Czasem słychać głośne
dobijanie się do środka, walenie pięścią w stare drewno i krzyk
"otwórz mi, to ja!".
Anka znalazła drzwi, zapukała, ktoś miły jej otworzył, przeszła przez
próg i zamknęła je od środka. Jest w domu. Kaśka z kolei chyba
znalazła już te właściwe drzwi. Były otwarte. Rozmawia jeszcze w progu
i wierzę, że niedługo zamknie je od środka na zasuwę. Ja chwilo siedzę
na korytarzu, oparta o ścianę, bo się zmęczyłam. Patrzę na lewo i
prawo, na milion możliwości wyboru i nie chce mi się, nogi mnie bolą.
Poczekam, odpocznę.
I ciągle słyszę pukanie do drzwi na innych piętrach. Powodzenia.
Taki miałam sen wczoraj. Chyba za dużo słońca.

--

Ciekawość

Nie wiem czy to pod wpływem Słonimskiego, czy też po prostu jest to
kolejne z moich indonezyjskim przemyśleń, ale zaczęłam myśleć o swojej
ciekawości i o tym, jak bardzo jest ona mimo wszystko słaba. Tak,
przyznaję, to ciekawość świata i nowego miejsca wzięła mnie za rękę i
zaciągnęła do Indonezji, ale nadal będę się upierać, że każdy może to
zrobić. Mimo wszystko jednak moja ciekawość jest ograniczona przez
strach. Mogę spokojnie porównać ją do ośmiornicy, której macki chcą
sięgać po wszystko, co tylko widzi, o czym tylko pomyśli. Wyjazd do
nowego kraju, poznanie nowej muzyki, kino, sztuka... ok, jest tego
sporo. Ale jednak ta moja umysłowa ośmiornica walczy z... niech będzie
płaszczką o imieniu Strach. I ta płaszczka właśnie nie pozwala na
dotknięcie, złapanie, pełne poznanie. I nie umiem tego przezwyciężyć.
Mam na myśli tu wodę. Jasne, że interesuje mnie to, co jest na dnie
Bali Sea, jasne że chciałabym zobaczyć kolorowe rafy koralowe, ławice
tęczowych ryb i wreszcie surfować, jak robiłam to z początkiem tego
roku. Nie umiem. Nie umiem się przełamać i wytłumaczyć sobie w środku,
że wszystko będzie ok. Nie umiem chcieć tego tak bardzo, żeby
przegonić strach i pozwolić ośmiornicy na złapanie kolejnego tematu...
Świadczy to tylko o ograniczeniu mojego umysłu, bo jak to inaczej
wytłumaczyć?
Spędziłam ostatnio wiele godzin na rozmowie o islamie z osobą, którą
szanuję i podziwiam. Allah i jego reguły gry. Można ich przestrzegać
lub nie, czytaj dobry i 'zły' muzułmanin. Ten dobry chce ich
przestrzegać, bo tak trzeba, bo to jest słuszne, ale wcale nie musi.
Nie wie, jaki smak ma JD z colą czy piwo, nie wie czym jest sex, zanim
nie doświadczy go ze swoją żoną. Nie wie czym jest stuprocentowa
miłość, zakochanie się, szczęście czy radość. Nie wie tego, mimo że
czasem chce wiedzieć. Wybór. Ma wybór, z którego korzysta z pełną
świadomością, bo Allah tak powiedział, tak trzeba. Jego ośmiornica po
prostu ma krótkie macki, a nawet jeśli są długie - nie sięgają po nic,
bo nie chcą i nie wolno.
Różnica pomiędzy naszymi ciekawościami polega na tym, że ja wyboru nie
mam. Ja po prostu nie jestem w stanie czegoś zrobić, mimo tego, że
pragnę czegoś mocno. Nie jestem w stanie nakazać ośmiornicy
wyciągnięcie macek w kierunku tematu 'woda'. Zabronione. Nie i już.
Strach silniejszy od Allaha? Na to wychodzi...
Idę do meczetu.

--
ps. powinnam zmienic nazwe bloga na zycie to suffering...

środa, 6 października 2010

cross culture

Prawie dwa tygodnie temu zaczęłam szkołę. Wiem, że mało miejsca poświęciłam temu tematowi, bo trochę nie ma o czym mówić – nauka bahasa indonesia nie różni się za bardzo od nauki jakiegokolwiek innego języka obcego. Fakt, jest kilka wyrazów, które mi – Polce, pozwalają na uśmiech, jak na przykład: „suka kota” to lubię miasto. I teraz spróbuj wytłumaczyć Indonezyjczykowi, czemu się śmiejesz ;) Kilka takich „kwiatków” jeszcze by się znalazło. Ale o języku może kiedyś indziej...
Wśród moich zajęć są między innymi zajęcia międzykulturowe, tzw. „cross culture”. To, że różnimy się od siebie, widać gołym okiem. Jako bule (western person, swoją drogą zawsze byłam eastern! hehe) jestem atrakcją turystyczną, celebrity, obiektem pożądania, głównie dla młodych Indonezyjek, dla których biała skóra jest synonimem piękna. Nie robi mi to dobrze, a próby nie zwracania uwagi na zaczepki były nieskuteczne i powodowały, że chodziłam wściekła, poddenerwowana i nawet polskie przekleństwa pod nosem nie poprawiały sytuacji. Teraz trochę się zmieniło, bo potrafię odpowiedzieć po indonezyjsku na ich pytania. I gdy im opada szczęka, ja mam czas na ucieczkę ;) To moja nowa taktyka. Wśród pytań, jakie locals zadają bule na pierwszym miejscu jest: „where are you going?”, zaraz później „are you married?” i „where are you from?”. Pytanie o imię jest jakieś osiemnaste w kolejności, zaraz po pytaniu o adres i numer telefonu. Nie powiem, że można do tego przywyknąć, bo po prostu nie można. Podejrzewam, że taka bezpośredniość Indonezyjczyków może wynikać z braku słowa „prywatność” w ich słowniku i pisząc to, nie żartuję. Nie ma takiego słowa, nie znają jego znaczenia, bo od wieków żyli w skupiskach, komunach, zawsze razem. Do domu swojego indonezyjskiego przyjaciela możesz przyjść bez zaproszenia, bez zapowiedzi. Ba! Na ślub córki siostry jego matki możesz również przyjść bez zapowiedzi i zaproszenia (należy jednak pamiętać o prezencie w wysokości 10000-15000 idr (3-3,5$) – nie mniej, nie więcej). :)
Jest wiele rzeczy, których ja (!), mimo mojego niesamowicie otwartego umysłu, nie jestem w stanie zrozumieć. Akceptuję je, respektuję je, ale nie jestem w stanie zrozumieć. Nie będę tu pisać o islamie, bo moje wewnętrzne siły (rozum vs emocje) toczą zaciekły pojedynek o tą sprawę i jednoznacznej opinii nie ma. A że takie pojedynki zawsze są ciężkie... jest, jak jest. Także – islam później. Indonezyjczycy są ludźmi, którzy nie myślą taktycznie. „Halo! Przynieś mi colę, co?” - Polak: pójdzie, weźmie puszkę coli, przyniesie; Indonezyjczyk: pójdzie, wróci (bez coli!) i zapyta czy chcesz zimną czy ciepłą, odpowiesz, pójdzie znowu, wróci (nadal bez coli!) i zapyta czy chcesz zwykłą czy light, odpowiedz, pójdzie znowu, weźmie puszkę coli, przyniesie (nareszcie!), ale wróci jeszcze raz, bo zapomniał słomki! No, come on! Zapomniałam dodać, że będzie robić to baaaaaardzzzzzzooooooo wolno, bo co? Śpieszy Ci się może????? ;) WAITING, YES? WAITING ;) Czy uwierzycie, jeśli napiszę że mi to już nie przeszkadza? Czy uwierzycie, że gruba, śmierdząca pani z mokotowskiego sklepu osiedlowego nie będzie w stanie wyprowadzić mnie już z równowagi nigdy więcej? Wiolka prośba – popracuj nad nią, aby podwyższyła poziom „powolności”, zobaczymy do którego levelu z nią dojdę. Ich powolność w działaniu nie ma nic wspólnego z szybkością prowadzenia motorów. Pod tym względem pasujemy do siebie idealnie i ani przez chwilę nie czułam się gorzej od nich (mamo, spokojnie – jeżdżę wolno ;) i mam kask, no i dobre ubezpieczenie). Co prawda nie mam jeszcze prawa jazdy, bo właśnie na nie czekam, ale mandat (gdyby mnie złapali, a nie miałabym prawka) to dokładnie 41000 idr, czyli 12 złotych (a propos prawka: trzeba będzie zmienić prawko w PL, bo mam już kat. A – policja w tym mieście jest...moim dobrym znajomym hehehe).
Jedzenie. O tym chcę pewnego dnia napisać więcej, zwłaszcza że od poniedziałku będę z Pet uczyć się gotować (Pet jest kucharką w T'n'T, gdzie pod jej okiem będę się uczyć gotować, a po tygodniu (dwóch?) nauki i treningu będę pracować z Ramli w nowym miejscu jako spec od gotowania makanan indonesia). Zajadajcie więc pho na Chmielnej, bo jak wrócę będzie nowe miejsce na kulinarnej mapie Warszawy, o niebo lepsze od wietnamskiej dziury! ;)))) Powiem tu tylko, że wegetariańskiego jedzenia nie ma za wiele. Ok, znalazłam ote-ote czy bregedel... ale wszystko jest tłuste, ciężkie, ale... mimo wszystko zajebiście smaczne. Dla nich kurczak, to nie zwierzę, więc „Ya, ini tidak danging, ini ayam!”. Uwielbiają sztucznie barwione ciastka o wymyślnych „naturalnych” kolorach – różowe, niebieskie, zielone. Lubią słodycze i różnego rodzaju przekąski, podchrupajki itd... A dupa rośnie... Jestem właśnie po dwóch porcjach pisang goreng (smażony banan), więc wiem co mówię...
Ok, wsiadam na motor, jadę jeść... napiszę coś później. Waiting, yes? Waiting! :)*

poniedziałek, 4 października 2010

Gili Islands

Jak to na wyspy trzeba się dostać tu... łódką. Ci, którzy mnie znają i
wiedzą również czym jest dla mnie woda i w jaki sposób ja rozumiem
"morską przygodę", mogą sobie jedynie wyobrazić moje samopoczucie na
tej kupie średnio skleconego drewna, które czuło nawet najmniejszą
falę. Gdy widziałam, jak pan rybak czy kapitan (nie wiem cholera jak
go nazywać), odłamał kawałek drewna z łódki, aby za jego pomocą
uruchomić silnik, myślałam że zemdleję. A że był sztorm (w moim
odczuciu, oczywiście), 20-minutową podróż odchorowałam po swojemu. Ale
koniec z tym.
Gili Trawangan-Gili Air-Gili Meno - tak można je stopniować pod
względem natężenia zabawy, funu.
Gili Meno-Gili Air-Gili Trawangan - tak można je stopniować pod
względem jakości chillu, relaxu.
Gili Air-Gili Meno-Gili Trawangan - tak stopniuję je ja, chcą
przedstawić swoje upodobania.
3 wyspy. Piasek, słońce, ciepła i cudowna woda.
Na wyspach nie ma ruchu skuterowego, samochodowego - są tylko rowery, bryczki.
Nie ma "fresh water". Z kranu leci słona woda, więc mycie zębów staje
się nowym, ciekawym doświadczeniem.
Są turyści, dzięki czemu panuje swoboda w noszeniu się, nie patrzy się
źle na bule (western people), siedzących w barze w bikini lub szortach
(nie do pomyślenia na Lombok). I fajne to.
Cenowo trochę wyżej niż Mataram. Ale mimo wszystko nie jest źle.
I tu spełniło się moje marzenie. Nie pamiętam czy pisałam o tym
wcześniej, ale Lombok (jeśli nie cała Indonezja), cierpi na brak
dobrej kawy. Indonezja to kraj instatnt. Kawa tutaj ZAWSZE jest z
cukrem, ZAWSZE ze słodkim mlekiem. 3in1. ZAWSZE. Nie serwuje się tu
kawy z ekspresu. Nie ma po prostu. I gdy moim oczom ukazał się w
jednej z kawiarni Gili Air napis Lilly - nie mogłam nie skorzystać z
okazji! Płacąc 15000 za filiżankę espresso (normalnie za to
kawopodobne gówno płacę 5000), wypiłam zajebistą kawę bez cukru
(!!!!!!), z niesłodkim mlekiem (!!!!!!). I to jest idealny przykład na
to, że marzenia jednak się spełniają!

Gili Air



Kawa - Gili Air



Kawa - marzenie



Gili Trawangan - lampy



Gili Trawangan 1



Gili Trawangan 2



Gili Trawangan 3



Gili Trawangan - Krolowa Zycia

urodziny

Te urodziny były bez rodziny, znajomych, którzy dobrze mnie znają i wiedzą czego mi życzyć, czego najbardziej potrzebuję i chcę. Niemniej jednak były udane, zaskakujące, miłe i przede wszystkim indonezyjskie.
Środa, 29 września. Jak co wieczór siedzieliśmy w T'n'T Cafe ze „znajomymi” (tak, są już znajomymi, ale moi warszawscy znajomi nie powinni czuć się „zagrożeni”, ponieważ muszą sobie zdawać sprawę, że są po prostu niezastąpieni). Grał indonezyjski cover band (jeden z najgorszych zespołów ever!), który w swoim repertuarze ma osiem kawałków, granych w tej samej kolejności (ZAWSZE!). W pewnym momencie usłyszałam Salima, który zapytał czy mu w czymś pomogę przy barze i jak skończona idiotka nie wyczułam podstępu z jego strony. W repertuarze zespołu pojawiła się nowa piosenka ze słowami „happy birthday” w zwrotkach i refrenie. I tak – śpiewali mi, Salim wyciągał do tańca, a mi po prostu było miło. Wróciłyśmy do domu przed północą, ah – zapomniałam napisać, że trzy dni wcześniej przyjechała Mali z Bali. Drużyna piłkarska jeszcze nie spała, więc standardowo przywitali się, próbując coś pogadać po angielsku, ale jak zwykle im nie szło. Jest wśród nich jeden taki cwaniak – bez jakiejkolwiek znajomości języka angielskiego, który zawsze dużo mówi...migając. Jest fun. No i ten cwaniak przychodzi i daje mi małe pudełko (tu warto zaznaczyć, że dostałam już wcześniej od niego ciasto brownie, trzy muffiny i wielkie pudełko ohydnych indonezyjskich galaretek, absolutnie bez smaku). I przychodzi z tym pudełkiem, migając coś mówi, tłumaczy. Otwieram pudełko, a tam... kawałek tortu. Z wisienką na górze. Wstrzelił się, pomyślałam, bo właśnie minęła północ. Tort zjadłam. Było mi miło. I na chwilę zapomniałam, że jestem starsza. Jedyna myśl, jaka mnie podtrzymywała na duchu to taka, że w Polsce ciągle mam 27... Jeszcze przez sześć godzin...
Chciałabym serdecznie podziękować wszystkim za życzenia. Wiem, że dzięki nim będę żyć 1400 lat w zdrowiu, szczęściu, radości, słońcu, z uśmiechem. Wiem, że spełnią się moje najskrytsze marzenia (nawet te najmniejsze). Wiem również, że przede mną wiele przygód i pracy (dzięki mamo... to akurat mogłaś sobie odpuścić, wiesz?). Wiem, że będę mieć 6 gwiazdek z nieba, coś odkryję, będę mieć 3 gorące romanse, dużo czekolady – mlecznej i białej (swoją drogą, ciekawe czy te dwa ostatnie życzenia się łączą?), wannę z pianą, w ch*& pomysłów (zachowano oryginalną pisownię), oko do kadrowania, małpkę, poukładane myśli w głowie (!!!) i ogólnie wszystko będzie „najbestsze”! Boli mnie również cały człowiek, bo mnie ostro wyściskaliście. Zajebiście mocno Wam za to wszystko dziękuję. Sprawiliście mi mega frajdę i przyjemność tym wszystkim i mimo że obiecałam, że nie będę tu ryczeć... się poryczałam. DZIĘKI.
A na specjalne życzenie niektórych, chyba pierwsze moje zdjęcie na tym blogu (nie licząc stóp i cienia). Jem ciastko urodzinowe. W zasadzie to je wpieprzam. Cheers! :*
ps. Prezenty bardzo proszę przesyłać na... konto. ;)