środa, 6 czerwca 2012

poniedziałek, 21 maja 2012

tomcat

Nie mam telewizora w domu, więc tv nie oglądam. Ok, zdarza się czasem, gdy jem 'na mieście' zobaczyć kawałek telewizora, a w nim kawałek shitowego programu emitowanego w najlepszym czasie antentowym. Te programy to głównie jakieś śmiechotki, hipnoza, hipnoza i jeszcze raz hipnoza, bo na jej punkcie Indonezyjczycy mają świra (chociaż dziś dla odmiany była transmisja ze ślubu jednego z indo-celebrytow. Super, nie?).
W związku z brakiem przeze mnie dostępu do tv, nie dotarły do mnie newsy wałkowane prawie przez miesiąc w indonezyjskiej telewizji. O czym? No właśnie...
Mała zagadka – co mają wspólnego ze sobą: amerykański F-14, kot z bajki Tom&Jerry oraz robak wyglądający jak większa mrówka? Nazwę. TOMCAT. I to właśnie news wałkowany przez indonezyjskie media. Początkowo myślałam, że to żart (chciałabym poznać pomysłodawcę nazwy tego robaka), ale jednak nie.



Tomcat to robak, który swoją nazwę zawdzięcza amerykańskiemu F-14, do którego jest łudząco podobny (srsly?). Tomcat to robak, który wydziela truciznę, 5 razy groźniejszą od trucizny kobry, a ta trucizna powoduje zmiany skórne, wysypkę, czasem śmierć (jak się dostanie do krwi; ale jak ja się o tym dowiedziałam, to od razu przypomniał mi się film 'Contagion' i każdy inny o epidemiach/nagłych śmierciach/zarażeniach i oddziałach specjalnych FBI zbawiających nie świat, a USA przynajmniej). Tomcat to robak, który nawiedził Indonezję i wszyscy się go boją. Tomcat wreszcie, to robak, który mnie 'dotknął'.
Bo właśnie z tymi robakami to jest tak, że one wydzielają truciznę (którędy?!). I jak ta trucizna spotka się ze skórą człowieka, to poooooszło i zakażenie gotowe. A jak ta trucizna dostanie się do krwią tego człowieka, to... karta, pióro do ręki i „Ja, niżej podpisany...”. Koniec. Ciekawe czy ten robak jak wydzieli już truciznę, to czy on umiera? Cholera, byłoby nie fair, gdyby mógł ją wydzielać bez końca, prawda?
Mnie to drugie nie dotyczy (bo nie mam pióra), więc easy i spokojnie. Antybiotyk, maść i już. Podobno ma przejść. :) A poza tym mieć napisane na nagrobku 'dotknięta przez tomcat' brzmi totalnie bezsensownie. Więc – nie, dziękuję.

środa, 9 maja 2012

zupa

Idealnie pamietam swoje sny. Kto, z kim, gdzie, przed kim uciekalam... i wlasnie ta zupa kiedys mi snie snila. Snilo mi sie, ze bylam 'u siebie', w kuchni z fioletowa sciana i gotowalam marchewkowa zupe krem z imbirem. Pamietam, ze zaraz po przebudzeniu zapisalam co do niej dodalam i tego samego dnia ja zrobilam. Byla niezla.
Tym razem do marchewek, swiezego imbiru doszlo mleko koko (zamiast smietany). Wyszlo smiesznie, ale dobrze.

pergedel

Kolejny goregan i... milosc od pierwszego wejrzenia.
Jako dziecko nie lubilam kukurydzy. Pozniej mama jakos ja przemycala w salatce z tunczykiem, ktora uwielbialam i jakos tak zostalo - lubie kukurydze. Dlatego tez pergedel jest jednym z moich (jesli nie ulubionym) goreganem ever. Kukurydza, drobno posiekane chilli, swieze zielone - pietruszki i szczypiorki. Mistrz. Wole jak jest ich mniej do zjedzenia, bo wtedy moja waga nie jest zagrozona. Generalnie trudno o zapalenie sie czerwonego swiatelka 'przestan jesc'. Pergedel - mistrz.


poniedziałek, 7 maja 2012

gado2

Gado-gado (na Javie ta potrawa nazywa sie Lotek, co mi bardziej odpowiada; fajowy lotek) to jedno z narodowych dan Indo. Generalnie nic specjalnego - podawane na cieplo gotowane warzywa ze smażonym tofu, gotowanym na twardo jajkiem i delikatnie slodko-ostrym orzechowym sosem, podawanym na cieplo. Taki banal, nie? Ale cholera, ja lubie.

wtorek, 1 maja 2012

tempe!

Jaka jest kuchnia indonezyjska? Smazona w glebokim tluszczu. Indonezja kocha gorengany (z ind. goreng – smazony; gorengan – 'smazonka' – nie bardzo wiem jak to przetlumaczyc; to rzeczownik odprzymiotnikowy jest).
No więc są roznego rodzaju gorengany –ziemniaczane, kukurydziane, z tempe, tofu, kielkow, marchewek itd. Indonezyjczycy jedza dużo, pozno i tlusto. A gorengany są albo dodatkiem do dan glownych, albo przerywnikiem, snackiem.
Zrobilam pierwsze swoje gorengany – smazone tempe z warzywami – porem, szczypiorkiem, chilli. Sprawdzalam właśnie mozliwosc zakupienia tempe z WAW. I co? Można! Zabila mnie cena, co prawda – za 200 g ~ 10,00 zl (tu dla porownania 200 g – 0,70 zł), ale można je kupic i można zjesc swoja mala porcje Indonezji.
Zloto. Na bogato.


niedziela, 29 kwietnia 2012

statystka

Jakiez moje zdziwienie wielkie, gdy obejrzalam ostatnie satystyki bloga. Pawie 12000 odslon!
Co ciekawe, sprawdzilam po jakis slowach kluczowych w google czytacze tu trafiaja i najbardziej rozwalily mnie dwa: 'czy indonezyjczyk jest dobrym mezem' i 'placzace dziecko'. Nie wiem czy powinno sie laczyc te dwa hasla, ale jesli - sa piekna odpowiedzia dla siebie nawzajem.

piątek, 27 kwietnia 2012

oto moje soto

Zrobilam pierwsze w swoim zyciu soto. Dlugo sie do tego przymierzalam, czytalam troche, jadlam w roznych miejscach, zeby porownac smaki. I postanowilam zrobic soto, najbardziej zblizone do tego, ktore uwazam za najlepsze w Mataram - czyli super orzezwiajace na bazie kurczakowego rosolu z trawa cytrynowa, lekkimi przyprawami i limonka.
Wyszlo niezle.
A wygladalo to tak:

czwartek, 26 kwietnia 2012

cap cay

Jakis czas temu wrocilam do gotowania. Pisze wrocilam, bo wczesniej w WAW gotowalam, o ile gotowanie makaronu i dodanie do niego 3 lyzek pesto mozna nazwac gotowaniem. Nie mialam na to czasu. Po powrocie z pracy chcialam jesc, nie gotowac, wiec szlam na latwizne zazwyczaj. Czasem, od swieta z babiszonami cos gotowalysmy, oprozniajac przy tym 2 butelki wina. Ale jak juz gotowalam to szlo mi niezle.
A teraz znow zaczelam. Troche dlatego, ze znudzila mnie monotonia jedzeniowa, troche dlatego, ze chcialam sobie przypomnic polskie smaki, takie jak - kapusniak.
Ale te polskie smaki smakuja co najmniej glupio, gdy się jest tutaj, wiec zaczelam robic krewetki, ktorych kilogram kosztuje 5 zlotych, zaczelam robic wolowine w slodko-ostrym kokosowym sosie... A dzis zrobilam cap-cay...
Jutro zrobie soto ayam. Kto chce?

wtorek, 24 kwietnia 2012

przeprowadzka

Nie było mnie, bo się przenosiłam.
Przeprowadzałam.
Kupowałam sprzęty domowe.
Sprzątałam.
Uczyłam się gotować indo żarcie.

Zaraz napiszę jak jest w hindo dzielni z prawdziwym cap cayem... Take it easy.

środa, 28 marca 2012

chorość

Zeszły tydzień przywitałam zatruciem pokarmowym w wersji, jakiej nie znałam nigdy wcześniej. Więc był grany lekarz i następnego dnia było git.
Teraz przyszła kolej na chorość głowy, nosa, gardła i ogólnie całego człowieka. Może jakieś przesilenie wiosenne? Nie wiem. Fakt jest taki, że wiatraczek, skuterek i zimne napoje potrafią rozłożyć nawet w super ciepłym miejscu jak Lombok.

Szpital to jedna z miejscówek, która jest 'busy' wieczorami. Ludzie przychodzą po poradę, bo sami chorują, albo przyjeżdżają z rodziną, bo ktoś w niej choruje, albo po prostu kogoś odwiedzają, bo ktoś inny choruje. Te odwiedziny w szpitalu nie są takie jak sobie wyobrażacie ("przyniosłam pomarańczki, poprawie poduszkę i uciekam"). W tych szpitalach się bywa i siedzi.
A więc: gdy znajomy jest chory i ma zostać w szpitalu powiedzmy na obserwację, członkowie rodziny się zjeżdżają, aby chorego doglądać (raczej nic nie kupują (pomarańczki), oni po prostu leczą swoją obecnością). Gdy pacjent ma zapowiedzianą operację, to tuż po niej w jego pokoju oraz przed przebywa oprócz rodziny zgraja sąsiadów, znajomych poszczególnych członków rodziny, rodzina dalsza, czyli kuzynostwo itd. Z mojego punktu widzenia jest to mega męczące, zwłaszcza po operacji i jest to co najmniej niekomfortowe. Mój belgijski kolega parę miesięcy temu próbował uratować dziewczynę przed dwoma złodziejami torebek. Niestety się nie udało, Vincent dostał cios nożem i trafił do szpitala. Odwiedziłam go w szpitalu, a w jego pokoju o powierzchni 4 x 5 m oprócz chorego przebywało jeszcze 9 osób (głównie dziewczyn), które siedziały, rozmawiały i słuchały muzyki z telefonów (nie jednego telefonu, więc to jakaś muzyczna masakra; btw... to moje ulubione znienawidzone zajęcie – słuchanie durnej piosenki z chińskiego telefonu, którego głośniki są ewidentnie popsute). No i chory leży sobie, z nikim nie rozmawia, bo odwiedzający są zajęci sobą. Jedna z dziewczyn spała na podłodze. Super, nie?

Inna sprawa to leki.
Tutaj antybiotyki można kupić bez recepty. Apteki są czynne dłużej niż sklepy i też są miejscówkami super zatłoczonymi. Indonezyjczycy biorą sporo leków, dużo antybiotyków, które czasem sami sobie dawkują. I nie ograniczają się w dawkach i rodzajach środków przeciwbólowych. Gdy bolał mnie ząb dostałam od lekarza valium... :)

Bycie chorym jest bardzo ograniczające i nudne. I jak się okazuje w przypadku chorego indonezyjskiego, nawet podczas rekonwalescencji może być przerąbane. Więc najlepszym rozwiązaniem jest chyba nie chorować.

Czuję się dziś tak:

sobota, 24 marca 2012

Bakso, czyli mięsna kulka

Najlepsze bakso w mieście! Takie trochę niepowtarzalne i super pyszne, bo składników jest więcej niż tylko meatball i wywar. Oto one:
bakwan - chrupiący pierożek z warzywno-ryżową wkładką a la pempek-pempek
bakso - meatball (MNIAM)
bebalung - gotowana wołowina z kością (żeberka)
tofu - gotowane z wkładką ryżową
Całość podawana z dwoma rodzajami makaronów (jajeczny i ryżowy), pietruszką, cebulką, wołowym wywarem.

Porcja: bakso special (poniżej) - 15000 IDR (~$1,5)
Miejsce: H. Anang, Jl. Adi Sucipto, Mataram (bardzo charakterystyczne miejsce, ze względu na dużą ilość skuterów przed wejściem)


Ogoh-ogoh hair

Podczas parady nie tylko rzeźby są ważne. Ważny jest też wygląd. I tak młodzi hindu prześcigają się w kolorach włosów. Poniżej niewielki przekrój.

Ogoh-ogoh

Ogoh-ogoh to nazwa rzeźb wykonywanych specjalnie z okazji Dnia Nyepi (Bali hindu). Co roku w wigilię dnia Nyepi odbywa się wielka super huczna parada, na której prezentowane są posągi, rzeźby. Dana społeczność, wioska posiada własny posąg, który wykonywany jest zbiorowo, a prace rozpoczynają się czasem dwa tygodnie przed planowanym dniem Nyepi.
Dzień Nyepi to dzień ciszy. Nazwa pochodzi od indonezyjskiego słowa 'sepi', które oznacza 'ciszę, spokój'. Dzień obchodzony od wcale nie tak dawna, bo od jakiś 30 lat, rozpoczął swoją działalność na Bali, ale szybko przeniósł się również na Lombok, gdzie mieszka całkiem spora społeczność wyznawców Bali hindu. Podczas dnia ciszy, który trwa dokładnie 24 godziny (od 6 rano do 6 rano następnego dnia) nie wolno robić właściwie nic. To dzień medytacji, postu, zadumy. Generalnie hindu siedzą w domach i śpią, nie jedzą, nie rozmawiają, nie oglądają TV, nie używają elektryczności. Najlepiej da się odczuć ten spokój wieczorem, gdy części miasta, zamieszkałe przez hindu są po prostu wyludnione, ciemne i super ciche.
A parada odbywająca się dzień wcześniej to taki trochę nowy rok... jest zabawa.

czwartek, 22 marca 2012

środa, 21 marca 2012

palenie cd

O paleniu już pisałam trochę, pochwalić się mogę, że w kraju, gdzie pali co trzeci, mi udało się rzucić - 4 miesiące z kawałkiem BEZ! Wkurzam się jeszcze mocniej, bo serio - palić można wszędzie. Nie ma zakazów, a nawet jeśli gdzieś są stare, zardzewiałe, to znam takich, co gaszą o nie papierosy.
Są filmy (Coffee and cigarettes) czy książki (Tyrmand), przy których nie sposób nie palić. Tak jak kiedyś w PL pani w urzędzie miała przerwę na kawkę i papierosa, jarając śmiało przy swoim biurku, tak teraz w Indo nadal ten system obowiązuje i działa całkiem sprawnie. Jarają prawie wszyscy panowie. Celowo nie wspominam o paniach, bo spotkać je z papierosem to rzadkość. One albo nie palą, albo całkiem nieźle się chowają.
Poniżej link do artykułu z TVN24 o chłopcu, co wypala 25 papierosów dziennie. W Indonezji był człowiek drzewo (!), więc ośmiolatek jarający szlugi nie robi na mnie wrażenia. Ale fakt jest taki, że nie ma jakichkolwiek zakazów i każdy może kupić wszystko. Pan sprzedawca nie złapie za rękę i nie zapyta o dowód. Nikt nie broni, nikt nie zakazuje. Na paczkach niby jest ostrzeżenie 'ej, nie pal, weź', ale jest ono z boku i generalnie niewidoczne. Każdy może palić (o ile jest mężczyzną) gdzie chce i kiedy chce. O.

A oto moja lista miejsc, gdzie paliłam:
- urząd imigracyjny (bo czekanie na stempel sie przeciąga; tu wyjarałam łącznie pewnie z pół paczki --> top 5 znienawidzonych miejsc)
- poczta (bo czekanie po znaczek się dłuży)
- rektorat (bo czekanie na kordynatora się przeciąga o 2 godziny)
- ulica, po której jechałam skuterem (dodam, że ja prowadziłam)
- pociąg - siedząc obok innych ludzi, którzy też jarali w najlepsze
- autobus - to moje ulubione miejsce! Szczególnie w Jakarcie, gdzie 400 m drogi, autobus pokonuje w 50 minut, ze względu na korki :) NICE!
- szpital (bo stres)

Ośmiolatek wypala paczkę dziennie.

środa, 7 marca 2012

wesoly powrot do szkoly

Tydzien temu zaczelam szkole. Skonczyla sie laba miedzysemestralna, ktora trwala 3 miesiace (?).
O powrocie do szkoly zostalam poinformowana przez mojego znajomego (niezwiazanego z uczelnia), ktory niechcacy byl w rektoracie i spotkal koordynatora studiow. 'Jak zobaczysz studentow, to im powiedz'. Powiedzial.
Poniedzialek. Zajecia sie nie odbyly, bo... nauczyciele nie przyszli na zajecia. Dlaczego? Bo zostali poinformowani o rozpoczeciu kolejnego semestru dzien wczesniej o godzinie 23.00, poprzez sms, przez tego samego (...) koordynatora.
We wtorek bylo lepiej. Na pierwszych zajeciach dostalismy nowe ksiazki, aby z kolei na drugich zajeciach dostac nowsze. Poprzednie sa niewazne.
W srode niechacy poruszylismy temat studentow z innych wysp, ktorzy wybrali nasz uniwersytet jako miejsce nauki. Rozmawialismy glownie o dziewczynach... i okazalo sie, ze polska wersja sponsoringu, jaki uprawiaja niektore studenki to pikus przy tym, co dzieje sie tutaj. Dziewuchy takie nazywa sie 'szkolnymi kurczakami'. To raczej temat na oddzielny post, ale napisze na pewno.

Dzis z kolei nie bylam w szkole, bo... padal deszcz. Znajac zwyczaje indonezyjskie (deszcz jest usprawiedliwieniem na wszystko), wyslalam sms do kolezanki z pytaniem 'idziesz?', po minucie odpowiedz: 'Nie, przeciez pada, ale wysle sms do teacher i powiem, ze nie przychodzimy, ok?'. Ok. Po 5 minutach odpowiedz: 'Spoko, ona tez nie idzie. Spi :)'.

czwartek, 9 lutego 2012

nauka polskiego

Siedzimy wczoraj w knajpie, jemy chyba kolację. Gadamy. Nagle do knajpy wchodzi kolega Mr. I., siada niedaleko i się gapi.
- Who's he? - pytam wcale nie cicho.
- My friend from school. He can speak English, he studied with me.
- Oh - lekkie zdziwienie i odetchnięcie też, że nie palnęłąm czegoś głupiego, co mógłby zrozumieć.
- So maybe we should speak Polish?
- ??? - patrzę zdziwiona i w oczach mam pytanie: NIBY JAK?
Mr. I. nie czekając na moją odpowiedź, patrzy na mnie, na mój talerz i pyta:
- Jesteś głodna, co?

Zatkao kakao :)

sobota, 21 stycznia 2012

o lenistwie i co z tego wyszło

Jestem dziś leniwa. Z kilku powodów. Po pierwsze – senność. Czytałam do drugiej w nocy chyba i jakoś tak nie mogę się obudzić cały dzień. Po drugie – pogoda. Od rana pada deszcz i założę się, że złośliwiec nie padał w nocy, tylko zaczął dopiero wtedy, gdy się obudziłam. Oczywiście razem z deszczem przyszła mokrość i zimność, co sprawia że pogoda jest typowo jesienna i herbatowo-książkowo-kocykowa (chciałabym napisać ciastkowa, ale niestety nie dziś; zabrakło).
A że taki człowiek siedzący pod kocykiem, czytający i popijający ciepłą herbatkę jest leniwy, to chyba wszyscy wiedzą i nie trzeba tego tłumaczyć. Ciepłość podkocykowa sprawia, że nie chce się takiemu człowiekowi wystawić nóg na zewnątrz, chyba że na siku, ale po dodatkową porcję herbaty. Ale jak to mówią „nie samą herbatą człowiek żyje”, więc cytując producenta jogurtów 'przyszedł głód' (w dzisiejszych czasach nie cytuje się już Mrożka czy Bartoszewskiego, który nota bene mi się śnił dziś, ale profesor w rzeczywistości był Różewiczem (wyglądał jedynie jak prof. Bartoszewski), który poprawiał mi wiersz o Mrożku – naprawdę, to mój sen!). No więc gdy głód przyszedł, nie dało się go przepędzić, trzeba było coś zadziałać. Zimność powoli ustępowała głodowi (wygrał, przeklęty!), więc wynurzyłam się spod kocyka. Nawet największy głód świat jednak nie wyciągnąłby mnie na zewnątrz, do cywilizacji, więc zostaje pichcenie w domu, z tego co jest akurat w zapasach. No i co?
Panie i Panowie, ogłaszam się Samozwańczą Królową Kapuśniaku! Czym byłaby jesień czy też zima bez kapuśniaczku, ja się pytam? Co z tego, że Indonezja, co z tego, że palmy! Kapuśniak musi być i basta. Ale, ale... całość przedsięwzięcia nie wyszłaby, gdyby nie:
ja – w końcu ugotowałam najlepszy kapuśniak w wersji indo; nagroda!
mój partner, zwany Mr. I. – za zrobienie kiszonej kapusty. Tak, indonezyjska para rąk ubiła indonezyjską kapustę na polski sposób; nagroda!
mój tata – za podanie przepisu przerobionego na wersję azjatycką (bo „u nas” wszystko się dzieje inaczej); nagroda!
Pani na bazarku, która mi kapustę sprzedała; też nagroda!
Więc teraz pozdrawiam serdecznie w pozycji podkocykowej-książkowej-kapuśniakowej. Magia polskiej zupy w wersji indo przepędziła nawet deszcz.
Ten post jest super babciowy, więc pozdrawiam serdecznie i ściskam wszystkie babcie świata, w tym moje dwie ukochane-polskie-kapuśniakowe babcie! Muah.
M.

środa, 18 stycznia 2012

Indonezyjski podrywacz

Trudno mi z pewnością stwierdzić, że taki gatunek męski istnieje, ale ponieważ w Indonezji nie brakuje miejsc turystycznych, tak zwanych resortów, zakładam więc, że podrywacz niejeden się znajdzie. Śmiem twierdzić również, że niewiele się różni od podrywacza polskiego, w końcu cel jest ten sam – poderwać i... O ile w Polsce poderwanie powinno (zapewne według podrywacza) zakończyć się w miłych okolicznościach, na przykład sypialnianych, o tyle w przypadku indonezyjskiego podrywacza chodzi niestety (dla pań) głównie o pieniądze. Statystyczny indonezyjski podrywacz bowiem oprócz wrodzonego wdzięku, nienagannego wyglądu, pięknie zbudowanej klatki piersiowej, podkreślonych bicepsów i garnituru białych zębów nie posiada nic więcej, w tym jak również – gotówki.
Indonezyjski podrywacz zaczyna od spojrzenia. Zarysowane gęste brwi, a pod nimi oczy, które jak tylko mrugną w kierunku ofiary, potrafią zdziałać cuda. Kobieta to spojrzenie pochwyci, odpowie spojrzeniem zwykłym, w jej mniemaniu oczywiście, ale podrywacz swoje już wie. Biedna kobieta wpada w zasadzkę, z której trudno się później wydostać. Podrywacz przystępuje do działania i następuje początek konwersacji. Warto zaznaczyć w tym miejscu, że konwersacja następuje, nawet jeśli ofiara jest zajęta/niedostępna/niechętna/niezainteresowana. Podrywaczowi to nie przeszkadza i zaczyna. Gdy ofiara jest w ruchu, a mianowicie przemieszcza się, podrywacz zazwyczaj zagai 'Where are you going?'. Mimo braku odpowiedzi ofiary, potoczy się za nią, zadając kolejne pytania, jak na przykład 'What is your name?' (jeśli czytelnik chce wyobrazić sobie akcent z jakim podrywacz indonezyjski zadaje to pytanie, sugeruję przeczytanie tego pytania baaaardzo powoli, podkreślając oddzielne wyrazy, zapominając jednocześnie o jakimkolwiek akcencie). Jeśli po kolejnym pytaniu kobieta nie odpowie, podrywacz puszcza sidła i daje jej uciec. Polowanie kończy się w momencie oczywistym – pochwycenia nowej ofiary.
Gdy ofiara się nie przemieszcza, głupie byłoby pytanie 'Where are you going?' i nasz podrywacz to wie. Dlatego też pyta: 'Where are you from?'. Jeśli ofiara odpowie, podrywacz zazwyczaj lekko zkonfudowany robi długie 'Ooooo.', po czym pyta dalej: czy ofiara ma męża, czy chłopaka (po twierdzącej odpowiedzi pada oczywiste i przewidywalne pytanie: gdzie on jest, więc warto zachować ostrożność w tym względzie). Indonezyjski podrywacz kończy, gdy ofiara 'zaskoczy' i jest chętna na kupienie drinka, kolacji... nowych ciuchów, butów, kosmetyków, motoru, samochodu, ziemi, domu. Koniec końców jest taki, że ofiara w zasadzie nie jest już ofiarą, bo staje się szczęśliwa na swój własny sposób. Jest kobietą w średnim wieku, z niezłą emeryturą, którą dostaje na konto ze swojego zamożnego kraju, i którą wydaje tutaj na swojego super przystojniaka, młodszym od niej o jakieś 20 lat.
No dobra, przesadziłam z tym końcem, bo nie zawsze tak się kończy. Zazwyczaj, niestety dla podrywaczy, za swoje drinki płacą sami. Chyba, że faktycznie amerykańskie i holenderskie 90-kilogramowe cougary są blisko...

sobota, 14 stycznia 2012

soto 2

Styczen miesiacem soto!
Wpadlismy wczoraj do knajpy o wyszukanej nazwie O'BAMA. Śmieszna knajpka przyozdobiona plastikowymi zielonymi liściami, ze stolikami w bialo-czerwonych kolorach. Knajpa serwuje soto, bakso oraz nasi. Pytanie: co je łączy? Nazwa: O'Bama.
Nie wiemy dokładnie na ile właściwiele knajpy są fanami prezydenta O'Bamy, ale coś musi być na rzeczy.
Jedzenie ok. Soto bardzo smaczne, o nowym, nieznanym mi jeszcze smaku. Zamiast kielków soi znalazłam w moim soto kawalki kapusty, co bylo zaskakujace, ale niesamowicie smaczne.
Mniami.

Miejsce: Soto Ayam Kampung O'BAMA, Mataram
Liczba łyżek soto: 8
Cena: 12k IDR ($ 1,4).