sobota, 28 maja 2011

Sriiiiii do Galle

Złośliwość rzeczy martwych jest taka, że piszę ten tekst po raz drugi... ;)
No więc po 11 magicznych godzinach spędzonych w autobusach (nie jeden!), dojechałam do Galle. Ale chwilę najpierw o podróży...
Z Arugam Bay tuk-tuk przed szóstą rano, aby dostać się do Pottuvil, skąd odchodzą utobusy do Monaragala, aby z kolei stamtąd wziąć autobus do Matara. Do Pottuvil dojechałam z małym poślizgiem, więc pan tuk-tukowy rozpocząć dość krótki pościg za autobusem. Uf, miejsce siedzące :) pan kierowca autobusu był fanem indyjskiej nuty, co o 6 rano nie brzmi zbyt dobrze... chyba generalnie nie brzmi dobrze, niezależnie od pory dnia. Obok mnie wymiotująca pani - Azja pełną gębą :)
W Monaragala przesiadka z małą przerwą na plastikową orandżadę Necto, której jestem fanem plus bułki warzywne, które również lubię ;) Vege+platik=Jesionex :)
Kolejny autobus do Matara (jejku, ale żałowałam, że nie jedzie do MataraM!!!). Zajęłam miejsce przy oknie, co polecam, ze względu na:
1. Przy otwartym oknie nie słychać super głośnych, beznadziejnych indyjskich pieśni.
2. Nie słychać również chrapiącego obok pana.
3. Można wystawić głowę za okno, gdy ten oto pan kładzie ci głowę na ramieniu, ciężko przysypiając.
Siedzenie przy oknie ma jednak swoje minusy:
1. Twoja twarz wydaje się być opalona, jednak jak się później okazuje jest... osmolona.
2. Wiaterek, o ile przyjemny w trakcie podróży, później odbija się kaszlem i katarem...
Jednak gdybym ponownie miała wybrać miejscówkę, znów wybrałabym miejsce przy oknie, pisząc to ostro zakaszlałam, wycierając nos chusteczką ;/
No dobra, dobra... bez narzekania. Jestem chora, ale do wesela przejdzie ;)
Dotarłam do Galle, lekko rozwalona, z głową jak dynia, w której indi królowało (nota bene mistrzem okazała sie przeróbka zespołu Europe 'Final Countdown' w wersji indyjskiej... muszę poszukać tego online i wrzucę). Zabookowałam się w Hotelu Weltevreden. Hotel tylko z nazwy, ale niesamowicie urocze miejsce. Pokoje skromne, ale dają radę, jest dobrze. Pan właściciel przemiły, chwali się zdjęciami swoich dzieci, które studiują w USA, Australii i Rosji. Z dumą omawia każde zdjęcie, wyeksponowane w centralnej części domu. Pani małożonka (chyba po wylewie) siedzi w kąciku, z pomocą domową i bacznie wszystko obserwuje. Przed chorobą uczyła angielskiego. Mój pension (lubię to słowo) jest taki babciny. Herbata (z Cejlonu hehe) podana w porcelanowych filiżankach, cukier w kryształowym pucharku z piękną srebrną łyżeczką, którą przyznaję mogłabym zakosić :) babcinowy świat. Pogadałam sobie chwile, wpisałam się do magicznej księgi i poszłam spać.
Wstałam o 5 i poszłam na spacer po forcie, bo zapomniałam dodać, że mój hotel/guest house mieści się jakieś 100 metrów od linii brzegowej. Od świtu panowie uprawiają marsze po forcie, chodząc w tą i z powrotem. Psy biegają jak wściekłe, a wrony czy kruki (nie wiem) latają, skrzeczą i zastraszają. I właściwie zdałam sobie sprawę, że ja wcale nie jestem na Sri Lance. Jestem w jakimś małym portowym miasteczku, które ma trochę z Holandii (Dutch!), Malezji/Penang (znów Dutch!), Pragi (Zlota Uliczka) i ze Skandynawii, może z Helu coś nawet. Nie jest Lankowo, jest europejsko.
Lokalesi w Arugam Bay mieli rację - monsun jest, pada deszcz, słońca nie ma, ale szczerze - nie wyobrażam sobie Galle w pełnym słońcu. Chodząc po starych uliczkach fortu, prześlizgując się między rozpadającymi budynkami można poczuć się jak postać z historii o piratach. To, czego brakuje to tawerny i głośnych gospod - cała reszta jest - klimat, chill i wiatr. Nie jestem fanem indyjskiej muzyki, tak samo jak szantowej, ale w Galle spokojnie bym to kupiła (mam na myśli szanty oczywiście). Szkoda tylko, że lokalesi nie podejmują jakichkolwiek prób oddania klimatu fortu... Mimo wszystko - jest git.

środa, 25 maja 2011

Krokodyle

Plany zmieniają się z każdym dniem. Początkowo planowałam zostać w Arugam Bay dwie noce, ale właście mi leci trzecia i pewnie dobiję do pięciu. Powodów jest kilka, a ten najgłówniejszy to taki, że najnormalniej w świecie mi się nigdzie indziej nie chce :)
Miałam jechać na południe do Mirissa, ale jak się okazało monsun już dotarł, leje i generalnie gwarancji słońca nie ma. Chciałam odwiedzić Galle - stare, kolonialne miasto, ale może zahaczę tam w drodze do Colombo (którego nadal nie chcę odwiedzać).
Mój domek na drzewie ciągle stoi, w zasadzie wisi. Wiewiórki dały popis około 4 nad ranem, bawiąc się śmieciami. Ogólnie jest swojsko.
Słońce jest, 35 stopni jest, oceanview jest, a co za tym idzie ja jestem chora :) To chyba tylko ja mogę być 'pociągająca' przy takiej temperaturze ;) Mam nadzieję, że szybko przejdzie. Idąc dalej, romantycznym tropem, może po prostu jestem chora z miłości ;) hehe
Kolejny dzien czillu. Plażing smażing, bo nie mogę wrócić do PL jak typowy bule.
Po poludniu safari w wersji tuk-tuk :) Pan przewdonik-kierowca nie mówił po angielsku, ani w jakimkolwiek innym języku, co było zabawne. Postawił sobie za cel pokazać mi krokodyle, co z początku wydawało mi się fascynujące. Jechaliśmy na południe, do miejscowości Panama, aby później odbić w kierunku Crocodile Lake i tam spróbować je namierzyć. Gdy zatrzymaliśmy sie na miejscu, w uroczym zagajniku, kierowca wysiadł z tuk-tuka i zaczął szukać wzorkiem krokodyli, aby mi je pokazać. Nagle przestało mi się to wydawać fascynujące, zaczęłam się zastanawiać czy moje ubezpieczenie pokrywa przyszywanie nogi po jej odgryzieniu przez zwierzęcie i ogólnie stwierdziłam, że podziwianie cudownej przyrody z tuk-tuka jest enough. Jestem tchórzem, wiem... ale wolę myśleć, że właśnie bardziej zaprzyjaźniłam się ze swoimi nogami, na które co jakiś czas narzekam.
Przewodnik-kierowca wrócił lekko zasmucony, oznajmiając 'no crocodile', po czym popatrzył na mnie, gdy na twarzy miałam wypisane 'olejmy to' i dodał: 'no crocodile, i'm no happy'. Już wtedy wiedziałam, że na tym nie koniec ;/
Pojechaliśmy do innej miejscówki, gdzie przewodnik znów szukał krokodyli, gdy ja zostałam przy tuk-tuku, aby go...pilnować :) Co chwilę słyszałam jakiś szum w trawie, wielkie poruszenie, co przy mojej wybujałej wyobraźni było całym stadem krokodyli, niesamowicie głodych, czyhających na moje kończyny, korpus, aby w finale zjeść moją głowę. AAAA! Kierowcy nie było i myślalam sobie co będzie jeśli je znajdzie? Przyniesie je, aby mi je pokazać? :) Nagle panowie pracujący na polu również dołączyli się do poszukiwań, ale chyba już 'na szczęście' ich nie było :)
Później małpy z różowymi pupkami widziałam. Inne, niż te w Indo.
I kolibra widziałam. Kilka nawet.
I ptaki czarne i białe (sorry, ale to tak jak z samochodami jest... nie znam marki, ale kolor potrafię określić), które hasały na jeziorze i tak cudownie lekko podrywały się do lotu. Brakowało tylko narracji Czubówny :)
Krokodyli nie było, ale dzień był dniem Animal Planet z domieszką National Geographic.
W drodze powrotnej Peanut Farm, na której ani peanut ani farm nie ma :)
Całość 15 zł. :)
Wieczorem BBQ z czeskimi kolegami i wspominkami mojego mieszkania w Brnie. Miło

poniedziałek, 23 maja 2011

Sri Lanka - daaaalej

No i po Kandys, lekkim ogarnięciu się myślowo-sercowym, przyszla kolej na ciąg dalszy...
4 autobusy, przesiadka za przesiadką, w końcu Arguma Bay i jedna tylko myśl, że Kaśka i Kuba powinni tu być. :)
Indian food, surfing jak marzenie... ale po kolei.
Pierwszy autobus z Dambulla do Pollonaruwa (140 rs, $1,4) to podróż w moim ulubionym stylu - siedzenie na przedniej szybie, przeciskający się ludzie w kierunku wyjścią, co kilometr, może dwa. Rozmowa z kierowcą w języku migowym i tylko znaki od niego, schowaj się, bo policja na drodze (zapomniałam napisać, że sri lanka to lekko policyjne państwo - na drodze sporo policji, też tej wojskowej, sprawdzają motory, samochody, autobusy; pan kierowca kazał mi się schować, bo jazda na przedniej szybie należy do rzadkości i grozi mandat, który to on zapłaci).
Pokonanie 50km to jazda prawie 2-godzinna, ale było fajnie.
Kolejny autobus z Polonnaruwa do Batticaloa (100 rs, $1) też super. Przednia szyba, kierowca z arabskim uśmiechem, modlący się co chwilę, gdy mijaliśmy hinduskie figurki. Ta trasa to przejazd przez bazy wojskowe, policyjne, centra treningowe. Na większych skrzyżowaniach budki z wartownikami, rodziny odwiedzające swoich synów (tak zakładam) w jednostkach. Generalnie jedno wielkie Army Camp! (za mundurem panny sznurem...)
W Batticaloa przerwa na jedzenie w islamskim warungu (w sensie jedzeniowej budce, ale ten indonezyjski zwrot jakoś ładnie tu pasuje). Do jedzenia trójkątne vegetable roti (taka tortilla z warzywami), donuty z warzywami (z konkretną dawką cebuli i czosnku!) zwane vegetable badey i buły z rybą (min bun). Do tego sri lankowa cola, zwana nie inaczej jak KIK Cola (hehe... kolejny powód, ze Kaśka i Kuba są proszeni do stołu!). Za całość (5 frykasów, 2 cole) 150rs, $1,5. Można się pytam??? ;)
Z Batticaloa do Kalmunai, aby złapać autobus (miałam nadzieję, że tym razem już ostatni) do Pottuvil. Ale niestety. Bus jechał tylko do Akkaraipattu. Połączenie było, ale musiałabym czekać 2 godziny... więc kolejna przesiadka, aby w końcu dostać się ostatecznie do Pottuvil! Uf! Cały ten ostatni odcinek z Batti to taka mała pustynia po tsunami, które było w 2004. Po jednej i po drugiej stronie widać ruiny domów, generalnie fundamenty. Co jakiś czas cmentarz na plaży. Droga nowa, wybudowana przy współpracy z UN, o czym informują znaki przy drodze. Trochę trudno w to uwierzyć i jakoś dziwnie się to odczuwa, zwłaszcza że minęło już sporo czasu...
Z Pottuvil, tuk-tuk za 150 rs (Lonely Planet podaje 200 rs, a wydanie z 2009 - FRAJER! hehe) do Arugam Bay i nie ruszam się stąd! AAA!
Przypomina mi się Malezja i Malang, albo El Nido na Filipinach. Mieszkam na drzewie, w domku małym z widokiem na ocean. Oceanview to jest to, co lubię :) Mój domek na drzewie (1500 rs, $15, ale co mnie to obchodzi!) to Beach Hut. Jedna ściana domku, ta wychodząca na ocean jest otwierana na korbkę. Na środku domku łóżko z moskitiera, na przeciwko wiatrak. W rogu umywalka (z letnią wodą!) i dalej kibelek. Cudownie. Prysznice są na zewnątrz, prawie na świeżym powietrzu... Umówmy się, że tak właśnie powinny wyglądać wakacje :)
Ludzi niewiele, a jak już są to Australian, surferzy głównie, którzy co 6 rano są już na plaży. Różnią się od tych z Kuty... są bardziej wyczillowani. Przykład? Uprawiają jogę o 6 rano i czytają książki heh
Arugam Bay to taka mała mieścinka, iście islamska. Jedzenie mistrz, muezzin jest, meczet też. No jak w domu :) Miałam zostać dzień, dwa. Zostanę trzy, cztery. O.

niedziela, 22 maja 2011

Sri Lanka - dzień 1, 2

Na początku warto zaznaczyć, że nie chciałam tu przyjeżdżać :)
Generalnie bookując trip z wyprzedzeniem 5 miesięcy, nie wiadomo co się wydarzy... Wyjeżdżając z Indonezji, chciałam już być z powrotem, chciałam przyjechać do Polski, zobaczyć tych, za którymi tęsknię, zrobić, co mam zrobić i po prostu wrócić. Trip na Sri Lankę był mi totalnie nie na rękę, Ale 'cóż', słowo się rzekło, bilety zabookowane, Sri Lanko jestem.
Nie było żadnego planu, gdzie, po co i jak. Nic totalnie. Po raz pierwszy w życiu nie miałam niczego zaplanowanego, nie wiedziałam gdzie mam jechać i spać pierwszego dnia, nie mówiąc o kolejnych czternastu... Myślami jestem po prostu gdzieś dalej.
Wylądowałam na lotnisku w Colombo i uśmiechnęłam się sama do siebie z pytaniem 'co teraz?'. Totalnie jak nie ja. Bez planu. Ah, zapomniałam wspomnieć, że nie miałam nawet przewdonika :) heh
Wiedziałam jednak, żeby stolicę omijać z daleka. Mój plan na szybko był taki, żeby dostać się do słodkiego Kandy w centralnej części Sri Lanki, tam się zabookuję, nie wiem na jak długo, kupię przewodnik i postaram się pozbierać myśli. Tak też zrobiłam.
Autobusem do Kandys, które ze względu na swoje położenie i atmosferę miasta powinno być stolicą SL, pierwszy nocleg.
Zatrzymałam się w Pink House, który nie ma nic wspólnego z pink, ani house, ale było niesamowicie milo. Właścicielka, starsza kobieta, niesamowicie serdeczna, uratowała mnie syropem na kaszel, bo jak zwykle AC w samolocie mnie zabiło :)
Kandys słynie ze światyni Buddy (Temple of the sacred tooth relic), w którym podobno jest ząb Buddy, który jakaś księżniczka przemyciła we włosach :) Odpuściłam sobie światynie, nie wiem czemu, ale jakoś to mnie nie kręci. Jestem fanką kościołów, ze względów architektonicznych, tak samo jak meczetów, ale świątynie po prostu mnie nie kręcą. Zakładam, pewnie bez sensu, że w każdej jest to samo, a swoje już widziałam, więc nic mnie już nie zaskoczy...
Dzień w Kandys był leniwy, z genialnym indyjskim jedzeniem. Ze względu na hindu i buddist people jest dużo vege ludzi, wię jestem w jedzeniowym niebie :)
Fajna knajpa, przy jednej z głównych ulic - Cargills Food City, w której po raz pierwszy pomyślałam o Kaśce i Kubie, którzy testują indyjskie jedzenie w Azji, z głównym naciskiem na Kubę. Pyszny garlicowy nan z warzywnym curry, zkontrowany sokiem z limonki poprawił mi nastrój i mogłam spokojnie zacząć planować dalszy trip (chociaż nadal bez entuzjazmu, umómwy się).
Następny dzień to trip autobusem do Dambulla - niepisanej stolicy prowincji Ancient Cities. Autobus z kllimą kosztował mnie 265 rs ($2,65), 4 godziny i jestem. Starsza pani z Pink House (dobrze to brzmi, nie ma co!), podrzuciła mi adres do hostelu Oasis, do którego prosto pojechałam. Hostel nie tani, bo 1300 rs ($13), ale jest na przeciwko najgłówniejszej światyni w rejonie - Cave Temples, w której znajduje się podobno najwyższy Budda w całej Azji, jak głosi tabliczka w świątyni, a tak naprawdę nie jest najwyższy nawet na Sri Lance :)
Plan był taki, żeby zobaczyć te światynie, o których trąbią przewodniki, ale szybko zweryfikowałam swoje plany, ze względu na ceny.
Jak już wspomniałam wielkiego ciśnienia na świątynie nie mam, nazwijcie mnie ignorantem, ale płacić 3330 rs (równowartość $33) za obejrzenie śwityni na skale... nie, dzięki. Widziałam podobne w Meksyku, a wspinanie się, chociaż bardziej schodzenie ze skały nie stanowi dla mnie atrakcji ;) i z moim lękiem wysokości zapłaciłabym kupę kasy za konkretną porcję strachu. Dzięki. Więc zdecydowałam się na prawie całodniowy tuk-tukowy trip za 1000 rs ($10) i obejrzałam wszystko, co chciałam, bez płacenia za wstep gdziekolwiek, widziałam świątynie, których nie ma w przewodniku, co bardziej mnie jarało.
To jest właśnie problem srilnakowy - podróże autobusem nie kosztują wiele, jedzenie też, napoje też, tak samo jak noclegi. Świątynie, muzea, atrakcje turystyczne - uf, czeszą ostro. A ponieważ ja wielkiem turystą nie jestem - jest dobrze :) heh
Ludzie Sri Lankowi, to ludzie marzenie, dla tych, którzy mają problem z aklimatyzacją w nowym miejscu. Nie są nachalni, nie narzucają się, odwzajemniają uśmiechy i są niesamowicie serdeczni. Nie kantują i nie starają się ściągnąć kasy z turystów. Ok, panowie tuk-tukowcy czasem tak... ale tylko jesli chodzi o jednodniowe tripy (chociaż jak się przeliczy to racjonalnie - za 5-godzinny trip tuk tukiem ze świątyniami, słoniami, dżunglą itd, itd... krzyczą 30 złotych... więc... można?!). Każdy z nich gada po angielsku. Jako tako, ale gada. Z indonezyjskiego 'hello mister', awansowałam na 'hello madame', co cieszy :)
Ludzie mili. Jedzenie mistrz. Transport tani. Spanie ok. Brakuje tylko jednej rzeczy. Właściwie osoby.
:*
ps. foty później, bo nie wzięłam lapa. i zapomniałam kabelka. ogólnie zapominam ostatnio o wielu rzeczach. życie. :)*

wtorek, 17 maja 2011

nie koniec

No i tak. Kończy się stypendium, czas na pakowanie, jutro lot na Bali, stamtąd do KL, potem super wymarzona Sri Lanka, który trochę niechcący stała się tą znienawidzoną...
Fajnie jest pakować się, zostawiając część swoich rzeczy, wiedząc, że wraca się w to samo miejsce za 3 miesiące. Fajnie jest nie żegnać się z przyjaciółmi i znajomymi, tylko powiedzieć 'C'ya'. Fajnie jest nie być smutnym. Fajnie jest być szczęśliwym.
Wyjeżdżając z PL, miałam milion obaw, rozterek. Przez pierwsze tygodnie liczyłam dni do powrotu do PL. Z czasem to odliczanie jakoś zanikło. Zaczęło być miło, nowo, szczęśliwie i radośnie.
Za 3 tygodnie będę w PL. Dokładnie na 3 miesiące. Na wakacje :)
I znów odliczam dni, do powrotu do Indo.