poniedziałek, 23 maja 2011

Sri Lanka - daaaalej

No i po Kandys, lekkim ogarnięciu się myślowo-sercowym, przyszla kolej na ciąg dalszy...
4 autobusy, przesiadka za przesiadką, w końcu Arguma Bay i jedna tylko myśl, że Kaśka i Kuba powinni tu być. :)
Indian food, surfing jak marzenie... ale po kolei.
Pierwszy autobus z Dambulla do Pollonaruwa (140 rs, $1,4) to podróż w moim ulubionym stylu - siedzenie na przedniej szybie, przeciskający się ludzie w kierunku wyjścią, co kilometr, może dwa. Rozmowa z kierowcą w języku migowym i tylko znaki od niego, schowaj się, bo policja na drodze (zapomniałam napisać, że sri lanka to lekko policyjne państwo - na drodze sporo policji, też tej wojskowej, sprawdzają motory, samochody, autobusy; pan kierowca kazał mi się schować, bo jazda na przedniej szybie należy do rzadkości i grozi mandat, który to on zapłaci).
Pokonanie 50km to jazda prawie 2-godzinna, ale było fajnie.
Kolejny autobus z Polonnaruwa do Batticaloa (100 rs, $1) też super. Przednia szyba, kierowca z arabskim uśmiechem, modlący się co chwilę, gdy mijaliśmy hinduskie figurki. Ta trasa to przejazd przez bazy wojskowe, policyjne, centra treningowe. Na większych skrzyżowaniach budki z wartownikami, rodziny odwiedzające swoich synów (tak zakładam) w jednostkach. Generalnie jedno wielkie Army Camp! (za mundurem panny sznurem...)
W Batticaloa przerwa na jedzenie w islamskim warungu (w sensie jedzeniowej budce, ale ten indonezyjski zwrot jakoś ładnie tu pasuje). Do jedzenia trójkątne vegetable roti (taka tortilla z warzywami), donuty z warzywami (z konkretną dawką cebuli i czosnku!) zwane vegetable badey i buły z rybą (min bun). Do tego sri lankowa cola, zwana nie inaczej jak KIK Cola (hehe... kolejny powód, ze Kaśka i Kuba są proszeni do stołu!). Za całość (5 frykasów, 2 cole) 150rs, $1,5. Można się pytam??? ;)
Z Batticaloa do Kalmunai, aby złapać autobus (miałam nadzieję, że tym razem już ostatni) do Pottuvil. Ale niestety. Bus jechał tylko do Akkaraipattu. Połączenie było, ale musiałabym czekać 2 godziny... więc kolejna przesiadka, aby w końcu dostać się ostatecznie do Pottuvil! Uf! Cały ten ostatni odcinek z Batti to taka mała pustynia po tsunami, które było w 2004. Po jednej i po drugiej stronie widać ruiny domów, generalnie fundamenty. Co jakiś czas cmentarz na plaży. Droga nowa, wybudowana przy współpracy z UN, o czym informują znaki przy drodze. Trochę trudno w to uwierzyć i jakoś dziwnie się to odczuwa, zwłaszcza że minęło już sporo czasu...
Z Pottuvil, tuk-tuk za 150 rs (Lonely Planet podaje 200 rs, a wydanie z 2009 - FRAJER! hehe) do Arugam Bay i nie ruszam się stąd! AAA!
Przypomina mi się Malezja i Malang, albo El Nido na Filipinach. Mieszkam na drzewie, w domku małym z widokiem na ocean. Oceanview to jest to, co lubię :) Mój domek na drzewie (1500 rs, $15, ale co mnie to obchodzi!) to Beach Hut. Jedna ściana domku, ta wychodząca na ocean jest otwierana na korbkę. Na środku domku łóżko z moskitiera, na przeciwko wiatrak. W rogu umywalka (z letnią wodą!) i dalej kibelek. Cudownie. Prysznice są na zewnątrz, prawie na świeżym powietrzu... Umówmy się, że tak właśnie powinny wyglądać wakacje :)
Ludzi niewiele, a jak już są to Australian, surferzy głównie, którzy co 6 rano są już na plaży. Różnią się od tych z Kuty... są bardziej wyczillowani. Przykład? Uprawiają jogę o 6 rano i czytają książki heh
Arugam Bay to taka mała mieścinka, iście islamska. Jedzenie mistrz, muezzin jest, meczet też. No jak w domu :) Miałam zostać dzień, dwa. Zostanę trzy, cztery. O.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz