czwartek, 30 grudnia 2010

2011

Święta, święta i po świętach. Brzuch mnie ciągle boli, pewnie dlatego że wróciłam do swojego „ulubionego” ryżu, owsianki, kawy, a to się zdecydowanie różni od mojego menu sprzed tygodnia.
Jak dla mnie, jutrzejszy dzień to nic specjalnego, dzień jak co dzień. Nie mam specjalnych kreacji, nie wypije szampana, nie pomyślę życzeń, ale postanowienie zrobię. W zasadzie to tylko jedno: „niech będzie co ma być”, bo zaczęłam wychodzić na takim podejściu całkiem nieźle. Mijający rok nie należał do najgorszych, tak na dobrą sprawę wydaje mi się, że był całkiem niezły – jestem w końcu w Indonezji! Za mną łącznie 23 loty, 5 nowych państw, które odwiedziłam, sporo wartościowych ludzi, których poznałam, za którymi tęsknię, o których myślę. Mam nadzieję, że 2011 będzie chociaż podobny do tego mijającego, ale gdzieś pod skórą czuję, że będzie jeszcze lepszy. Pamiętam, jak z początkiem 2010, powiedziałam sobie, że to „mój” rok. I tak się właśnie stało, tak właśnie czuję. Nie żałuję żadnego dnia z tych 365 dni, z każdego jestem dumna, każdy pamiętam dokładnie. I niech te kolejne dają mi takie same powody do radości!
***
Życzę Wam, aby każdy z Was odnalazł swoją własną Indonezję, abyście zawsze mieli miejsca przy oknie, aby nie brakowało stron w przewodnikach. Aby każdy kolejny dzień napędzał, motywował, sprawiał radość. Mam wrażenie, że przed nami 365 szalonych dni, z których każdy będzie inny, lepszy od poprzedniego, bardziej pozytywny, lepszy. Najlepszego.
***

KL in photos

Ashar time / Putrajaya


Putrajaya




poniedziałek, 27 grudnia 2010

KL again

KL! Święta! 30 stopni! Słońce! Czyli najbardziej standardowe i stereotypowe święta BN ;) mistrz.
Najpierw KL - mieszkając na 'wiosce' (Mataram nie jest wioską, ale przy KL jest; nawet Warszawa jest wioską przy KL) trochę się odzwyczaiłam o metra, sklepów, samochodów, głośnych klubów, basenów na 7 piętrze (to lubię!), gorących pryszniców, tłumów ludzi... I cholera okazało się, że oprócz gorącej wody nie tęsknię za niczym więcej, co związane jest z 'wielkim, wspaniałym' światem. Really. Wioska vs miasto - 1:0.
Takie to nieprawdziwe, ci ludzie tutaj, takie mam wrażenie trochę zakłamane, przykład: dziewczyna w butach na baaardzo wysokim obcasie (buty eleganckie, lekko ekstrawaganckie), w których ledwo idzie, długa szara spódnia, sięgająca jej do kostek, a na głowie co? Jilbab. Jeżeli to jest 'czystość' i próba niezwracania na siebie uwagi, to ja chyba czegoś nie rozumiem. Albo jilbab, na którym mienią się znaczki LV i Chanel ;) Prostota.
Święta minęły szyko - z pysznym jedzeniem (Halka - jeszcze raz dziękuję za tort makowy!), w świetnym towarzystwie (nawet z ambasadorem hehehe). Mimo, że 'Last Christmas' słyszałam z glośników... żeby były święta po prostu zimno musi być. Fajnie, że jest AC :) heh
Szybko minęło. Wracam jutro. Trochę szkoda... z drugiej strony, tęsknię za wsią. :)


ps. Zapomniałam chyba napisać, że nie wracam łódką... przebookowałam lot i wracam Merpati. Oszczędność rzędu 20 złotych, czas: 11 godzin vs 25 minut. Dziękuję. Fasten your seat belts.

czwartek, 23 grudnia 2010

Bali / on my way to KL

To samo miejsce, w którym się 'wszystko' zaczęło, prawie rok temu. To samo lotnisko w Denpasar i ten sam napis "Bali is my life". Taka sama deszczowa pogoda. Rok temu, czekając na ten sam lot do KL o 4am spotkałam Węgra (nie pamiętam jego imienia!), który włanie wracał ze stypendium do swojego kraju. Pamiętam jak mówił, że nie wie co będzTo samo miejsce, w którym się 'wszystko' zaczęło, prawie rok temu. To samo lotnisko w Denpasar i ten sam napis "Bali is my life". Taka sama deszczowa pogoda. Rok temu, czekając na ten sam lot do KL o 4am spotkałam Węgra (nie pamiętam jego imienia!), który włanie wracał ze stypendium do swojego kraju. Pamiętam jak mówił, że nie wie co będzie robić, gry wróci do Węgier i mimo, że mam dokładnie 6 miesięcy do podjęcia jakiegokolwiek działania, doskonale rozumiem jego słowa. Ja też nie wiem. Nie wiem co będzie. Ale się nie zamartwiam.
Przyjechałam na Bali o 3 nad ranem, ale podróż zaczęła się znacznie wcześniej. Nie może być normalnie, bo oznaczałoby to, że jestem w innym kraju. A więc... kupiłam bilet na bus na godz. 17.00, z bardzo wyraźnym zaznaczeniem, że trzeba być na dworcu autobusowym o 16.00. Znam już te 'trzeba być', dlatego o 16.00 dopiero wyjechałam z domu. Dworzec - świetny, super, z kozami, kobietami rzucającymi w nie torebkami, nagabywaczami, szmaciarzami, oszustami - mój ulubiony. Pakowanko, pakowanko, pakowanko, bus wyjechał o 18.00 z dworca. Po 7 minutach jazdy - stop - kolejne pakowanko rzeczy, tym razem na dach, pod nogi, gdzie się da, aby po 30 minutach w końcu ruszyć w kierunku Lembar - przystani. Tam czekanie około godziny, bo łódka nam odpłynęła - ciekawe dlaczego???? Spotkałam Olkę, którą razem z Magdą poznałam w New Delhi, skąd brałyśmy ten sam lot do KL. Śmieszne to spotkanie, niezaplanowane, przypadkowe. Mamy się spotkać na Gili w NYE może. W Lembar panowie taksówkarze znienawidzili mnie, gdy powiedziałam, że 250k za trip do Mataram to dużo :) W końcu Olka pojechała za 120l, razem z 3 innymi osobami, czyli się da. :) wiem jednak, że po zmroku nie mam co się pojawiać w Lembar. :)
Łódka - dla mnie już nic nowego, wydawało mi się, że nic mnie nie zaskoczy. Odważna jestem w końcu. Jednak sztorm i deszcz (w zasadzie to ulewa) trochę mnie zmiękczyły, więc po raz kolejny poprosiłam o pomoc panów z Foo Figters o dawkę adrenaliny... Wytrwałam. Później z Paganbai busem do Denpasar... I taksówka i w finale lotnisko. Dotarłam o 3 nad ranem. Czas: 11 godzin.
Lot do KL był ok, spałam. KL - nowe, może lekko odmienione, inaczej na nie patrzę teraz, bo chyba byłam kimś innym, gdy byłam tu ostatnio. Miałam różne durne myśli, zatęsknienia, przyzwyczajenia. Teraz jest inaczej - lepiej, bardziej prosto, bardziej szczerze.ie robić, gry wróci do Węgier i mimo, że mam dokładnie 6 miesięcy do podjęcia jakiegokolwiek działania, doskonale rozumiem jego słowa. Ja też nie wiem. Nie wiem co będzie. Ale się nie zamartwiam.
Przyjechałam na Bali o 3 nad ranem, ale podróż zaczęła się znacznie wczeniej

wtorek, 21 grudnia 2010

indo xmas

Spelnienia marzen, najwiekszych tripow ever! slonca, szczescia, milosci, zaspkojenia najwiekszych pragnien! Zyciowego farta, latwosci dokonywania wyborow, dobrych przewodnikow (nie tylko zyciowych!).
Wszsystkiego dobrego Wam zycze!
M.
ps. jedyne dekoracje swiateczne, jakie znalazlam ;)

piątek, 10 grudnia 2010

czesc, co u Ciebie?

Co ja mam na to odpowiedzieć? Prawdę? Naprawdę chcecie wiedzieć jak się żyje w indonezyjskim 30-stopniowym upale w grudniu? There you go...

Szkoła& język
Generalnie do przodu. Miesiąc temu miałam egzamin, z którego wynikło, że nie jest jestem jeszcze za stara na naukę języków chyba ;) Mój wynik nie był najlepszy, ale też nie i najgorszy. Mogę śmiało powiedzieć, że jestem w czołówce. Jak zawsze cholera jasna ;)
W przyszłym tygodniu mam egzamin końcowy, w poniedziałek. Jakoś specjalnie się do niego nie uczę, powtarzam jakieś durne rzeczy... ogólnie, co ma być to będzie, bo wynik nie jest najważniejszy i nie są w stanie mnie udupić.
Nie mam problemów z komunikacją, taką sklepowo-znajomowościową. Umiem się jakoś tam dogadać, coś powiedzieć, zapytać o coś. Nie wstydzę się, nie boję, w porównaniu do Lindy (Szwecja), której chłopak jest stąd, a rozmawia z nim tylko po angielsku, a warto wspomnieć tutaj, że jego angielski do najlepszych nie należy ;)
Saya coba mengerti semua tapi ini sulit sedikit kadang-kadang ;)

Zdrowie
Trochę przeziębiona bywam, głównie przez nocne wypady moto i deszcz, który mnie (nas?) spotyka. Raczej jest ok. Trochę plotek: Linda miała dengę – wyglądała strasznie, ale przynajmniej wiemy już jakie są objawy i o co w tej dendze chodzi ;) wiemy również ile zapłacić za szpital i leki (3mln); Zara miała złamany palec, bo trenuje silat; Vincent miał chyba wszystko co możliwe, łącznie z wycinaniem migdałków ;) A ja nic. W szpitalu byłam 4 razy, 4 razy ze wzgldu na Lindę – zapalenie ucha i denga. W przyszłym tygodniu czeka mnie dentysta. Nie, nie boję się.

Jedzenie
Saya suka makanan indonesia! Ini enak sekali! Lubię to ich jedzenie, fajne. Ponieważ święta spędzam w KL u taty, potwierdziłam dziś tylko że podczas wigilii ryżu nie będzie, prawda? Szczerze – nie mam dnia bez ryżu :) Kuba (pozdrawiam sąsiadów z Sgg) wygooglował, że jedzenie ryżu blokuje przyswajanie jodu (Kuba, tak to było?). Nie wiem jak jest z moim jodem, chyba nieźle, bo nie czuję, żeby cokolwiek było zablokowane ;) jest też podobno jakaś choroba „odryżowa”, o której mówił mi Gordon z Kanady, ale jakoś nie pamiętam o czym do mnie rozmawiał. Hm.

Pogoda
Czasem słońce, czasem deszcz. Ogólnie wieczory są chłodne, temperatura spada do ok. 25 stopni, pada deszcz(yk). W dzień ostatnio nie pada, jest mega duszno, temperatura sięga 30-paru stopni. Nie ma śniegu i nie zapowiadane są jakiekolwiek opady ;) a w związku z tym nie ma błota, psie kupy nie wychodzą spod śniegu, człowiek się nie ślizga i nie przewraca.

Czas wolny&friends
To się ciągle tworzy, więc nie ma co pisać... zmienia się, dzieją różne rzeczy. Dużo pisania, czasem są to za bardzo prywatne rzeczy, żeby je jakoś upubliczniać. Jest dobrze, jest pozytywnie, jest fajnie. Nie mam za wiele czasu wolnego ostatnio, jakiś projekt mi wpadł teraz... książki nie czytałam od tygodnia. Źle mi z tym.
Nie pisałam dawno. Wena gdzieś tam krąży, ale mam chyba za „czysty” umysł na stworzenie czegokolwiek. Jakoś te słowa się nie układają w całość, te emocje też są za bardzo pozytywne, jeśli rozumiecie co mam na myśli? :) Jest za dobrze po prostu, żeby pisać o tym jak „cudowność świata wpływa na mój umysł”. Kto chce czytać, że jest dobrze? :) hahaha

Plany
Najbliższe to KL i święta! Trochę dziwne, bo w upale i bez śniegu, ale mimo wszystko nie mogę się doczekać!
Sylwester (który dla mnie jest zwykłym dniem) na Gili Trawangan ze znajomymi ze szkoły, Mr. I. może zamieni durną zmianę w pracy, Mali z Bali, Aśka może. Zapowiada się spoko.
A później? Styczeń to sen na Javie chyba, luty i marzec to odwiedziny – Kaczka i Du, Sew coś wymyśla, no i Wiolka! A kwiecień i maj należy do mnie – Tajlandia, Kambo, Vietnam, Laos, Sri Lanka i Malaysia (again). Plan jest, że wracam w czerwcu, ale... zobaczymy jak wyniki kolejnego programu darmasiswa ;) hehe

Mam nadzieję, że u Was wszystko dobrze i żyjecie w szczęściu, zdrowiu, miłości. I że śnieg Was nie zasypał. I że zakupy świąteczne Was nie przygnębiają.
Z gorącymi pozdrowieniami
M.

PS. Z okazji 4 miesięcy abroad składam sobie najserdeczniejsze życzenia. :)
PS2. Mimo że jestem na końcu świata, doszły mnie słuchy, że Coldplay na Openerze. Koleżanki (Kaczka, Moni) oraz siostra, dziękuję za mesydż. Czy naprawdę mam ich oglądać po raz kolejny live? PROSTE :) hyhyhy

islam

Ubiegając się o stypendium, składałam wniosek o przyjęcie na 4 uniwersytety – 3 na Bali, 1 na Lombok. Gdy dowiedziałam się, że zostałam przyjęta na Lombok, ogłosiłam, że nigdzie nie jadę. Że ja i islam, że ja i muzułmanie ze swoimi wszystkimi regułami, nie zagra, myślałam rzeczywiście, żeby zrezygnować. Wśród znajomych pojawiły się głosy sprzeciwu: głupia jesteś – jedź, daj spokój – nic ci nie będzie, to szybko minie, islam srislam. Ok. Jestem.
Gdyby zrobić badanie dotyczące skojarzeń: „podaj pierwsze słowo jakie przychodzi ci na myśl, gdy słyszysz islam”, mogę domyślać się jakie słowa padałyby najczęściej, mimo że ze statystyki byłam cieniasem. Rozmawialiśmy o tym tutaj, z bule, i głównymi słowami były bomba, terroryzm, WTC. Faktycznie, islam ma do dupy PR i stereotypowo jego pozycja jest najgorsza, ale jeśli tak – czemu jest najbardziej rozrastającą się religią we współczesnym świecie?
Przyjechałam więc na Lombok, do Mataram, do kraju „burkowców” i „szmaciarzy”. Jasne, facet, który od 4 rano „śpiewał” w meczecie doprowadzał mnie do szału. Teraz wiem, że nazywa się on muazinem i wiem też, że nie śpiewa. Przyjechałam jeszcze w trakcie trwania Ramadanu - „czemu nie mogę nigdzie nic zjeść????”.
Byłam przerażona, do tego wszystkiego brak jakiejkolwiek organizacji w indonezyjskim świecie doprowadzał mnie, w miarę ogarniętą osobę, do wściekłości.
Zaczęłam czytać o kulturze Indonezji początkowo, o historii, polityce. Zawsze tak robię, jak gdzieś jadę, bo fajnie jest znać legendy czy przypowieści albo zabłysnąć imieniem jakiegoś króla. A że islam to część Indonezji... jakoś tak wyszło. Do tego przyjaciele, których śmiało mogę tak nazwać, którzy cierpliwie odpowiadali na moje czasem głupie pytania „dlaczego tak”, a „czy możesz robić to” i tłumaczyli, tłumaczyli... A że jestem ciekawską osobą i lubię wiedzieć... cóż. Teraz zdarza się, że wiem czasem więcej od „prawdziwego” muzułmanina (nie znać imion 5 najważniejszych Proroków???), co mnie cieszy, a ich zawstydza. I tak się zaczęła historia z islamem i jego poznawaniem.
Przydałby się jakiś spec od PR'u, bo cały ten islam nie jest zły, tak na dobrą sprawę. Te reguły, według których żyją nie wszystkie są głupie, ułatwiają czasem życie (dla bule zapewne nie do końca), mówią co jest dobre i złe w baaardzo prosty sposób. Jasne, myślę o tym, parę rzeczy przyjęłam do swojej głowy. Wydaje mi się, że stałam się bardziej dojrzała. Zrozumiałam więcej, niż mi się wydawało.
Cieszę się, że nie dostałam się na Bali (znów statystyka: miałam większe szanse dostać się właśnie tam, co nie?). Bali – wesołe miasteczko Indonezji, taki kindergarden, doprowadza mnie do szału, a spokój na Lomboku wycisza i pozwala się poukładać. I to sobie chwalę. Fakt, że koszulka na ramiączkach jest nazywana przez locals „bikini” już mnie nie boli. Z reguły budzę się w okolicach 5 lub 6 rano. Sama z siebie, gdy w meczecie kończy się subuh.
Powinnam chyba bić głową w ziemię i w pokłonach przepraszać za niewiedzę i ocenianie czegoś, bez wcześniejszego poznania. Nie wiem czemu dopiero teraz zrobiłam ten wpis, może musiałam chwilę dojrzeć do tego. Nie wiem. Wszystko przychodzi z czasem i... insya Allah. :)
Dla tych, którzy się boją, mimo że niesłusznie: nie, nie noszę „chusty” (jilbab/hajib). Nie, nie modlę się (mimo, że wiem jak). Nie, nie jest muzułmanką.
serce meczetu; Bayan/Lombok

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Sumbawa photos

Love parade

Local fight

Selamat datang di desa / powitanie

GIRLS!

drum'n'bass girls / oldschool version

desa

work 1

work 2

kompania braci / police

Bima view

grób pierwszego sułtana Bimy

kierunek Sumbawa

No więc miniony tydzień przyniósł mi sporo niespodzianek. Miłych i niemiłych. O tych drugich pisać nie będę, bo to ani miejsce, ani czas, a radować się trzeba i cieszyć. Więc dziś będzie tylko o tych miłych i przyjemnych!
Zacznę może od wyniku konkursu, który zaskoczył mnie jak nie wiem co! Nie oszukując wcale powiem szczerze, że się nie spodziewałam i cholernie mnie to ucieszyło. Ktoś mi kiedyś powiedział, że mimo tego, że nie wie na jakim polu, ale ma wrażenie, że jestem artystyczną duszą i faktycznie przez chwilę się tak czułam. Może małą artystyczną duszą faktycznie jestem? :) Nagrodą, oprócz tej, którą odebrała w moim imieniu mama i Hanka był, jak się okazało, trip na Sumbawę – wyspę NTB, leżącą na wschód od Lombok. Miałam jechać tam przed moim wyjazdem do KL na święta, więc pomyślałam, że do dobra okazja, aby zrobić tak zwany rekonesans. Za friko? Kto by nie pojechał? :) Zastanawiałam się przez chwilę czy pisać Wam szczegółowo jak wyglądała podróż, ale pomyślałam, że dawno nie „narzekałam” na Indonezję, dawno nie pisałam jaka jest naprawdę. Więc uwaga: zaczynam.
Trip związany był z dwoma festiwalami, jakie obecnie się odbywają na wyspie: festiwal koni (tak, brzmi dobrze!), połączony w wyścigiem oraz drugi festiwal Lakey – w mini miejscowości Hu'u, słynącej z 6 rodzajów fal, obecnie 2 pod względem popularności miejsce wśród surferów (tych profesjonalnych!) na świecie! Ten drugi festiwal związany był właśnie z surfingiem i szczerze, zależało mi na nim bardziej. Konie mogę pooglądać na Służewcu. Za rok :) Punkt, zbiórka – godz. 08.00 w piątek. Kiedy wracamy? W niedzielę w nocy. Ok. 2 niecałe dni, więc szykuje się szybki trip. Trasa: bus-łódka (moja ulubiona!)-bus. Ok. Zamiast o 8 z minutami, z Mataram wyjechaliśmy o 9 i w zasadzie nie wiem dlaczego, bo w sumie wszyscy, co dziwne, byli prawie punktualnie. Dojechaliśmy do łódki, chwila czekania i po 2 godzinach byliśmy na wyspie. I tutaj pierwsza 'niespodzianka': w harbour czekaliśmy ok. 40 minut, aby kierowca zmienił OPONY w autokarze, ale nikt nie wiedział po co. Ok, wsiadamy, jedziemy. Po godzinie przystanek na jedzenie, który trwał 2h, mimo tego, że wszyscy zjedli w 20 minut. Kierowca ponownie zmienił OPONY w autokarze (nie wiem czy przypadkiem nie na te same, co były na początku). Droga po wyspie nie jest drogą, jest w zasadzie dziurami, ze śladowymi ilościami asfaltu. Bolące części ciała: pupka, kark, plecy, głowa (siniaki). Kolejny przystanek, na siku, później na jedzenie, znów na zmianę OPON... generalnie 247km pokonaliśmy w rekordowo szybkim czasie – na miejsce dojechaliśmy o 3 w nocy ;) Podjazd pod hotel: nie ma miejsc. Coś zaczęło mi nie grać... kto tu jest kuuu organizatorem? Agencja turystyczna Lombok&Sumbawa. Świetnie. Następnego dnia o 8.00 – start wycieczki. (pamiętam jeszcze jak jeden z gości z busa powiedział mi na ucho: „weź wodę z autokaru”; co? „weź wodę z autokaru?”; po co? Nic nie odpowiedział, tylko się uśmiechnął). W hotelu, karaluchy nas przywitały, bo tylko one nie spały. Woda się przydała do umycia zębów, bo z kranu nie leciało nic oprócz pustych dźwięków. Zaczynam kochać Sumbawę!
Wstałyśmy z Helenką o 8.00, shower, zejście na dół, ale nikogo nie było. Objazdówka trwała dokładnie 40 minut z powrotem pod same wejście hotelu i generalnie polegała na niczym. Byłam głodna i zmęczona, więc z ludźmi poszliśmy do knajpy coś zjeść. Siedzieliśmy z godzinę, może półtorej. Spotkaliśmy w hotelu ORGANIZATORA, który mówi: „dobrze, że was widzę, idziemy!”. Świetnie, gdzie? Na lunch! Ale właśnie jedliśmy śniadanie. Nieważne... ;)
Później nic szczególnego się nie działo. A nie, sorry. Mecz był: Indonezja – Laos, który przegrał niestety 6:0. ;) Mecz: śmieszny.
Kolejny dzień, to konie, konie, konie, konie. Wyścig. Konie, konie, festiwal jedzenia końskiego (tak, tak, nie żartuję!), na którym można było spróbować mleka końskiego... czymkolwiek ono jest. Na pytanie jaki jest dalszy plan NIKT nic nie wiedział. NIKT. Nawet organizator. Udało mi się w końcu dotrzeć do tajnych/poufnych danych i oto co następuje: w planie wycieczki nie ma festiwalu SURFINGOWEGO, w poniedziałek za to przewidziana jest konferencja o... KONIACH. Tego było za wiele. Zara, Jo, Helenka i ja zawinęliśmy się dzień wcześniej, każdy z konkretnych i ważnych powodów – mój był taki, że Linda ma dengę i muszę wracać!
Sumbawa jest zajebista. Naprawdę, nie żartuję teraz. Ale nie można jechać tam z jakąkolwiek organizacją, która poleca tą wyspę. Chyba, że ktoś jest fanem koni, to wtedy: zapraszam.
Generalnie, znów się sprawdza, że wszędzie dobrze, ale w DOMU najlepiej ;) Mataram rocks! Lombok rocks! ;)

wanita Bima

Kobiety z Bimy. Jutro wpis, bo zmęczonam (13h w busie, lodowatym busie; jutro więcej).
Love.



czwartek, 2 grudnia 2010

photo konkurs

Tym oto zdjęciem zajęłam opinią jurorów trzecie miejsce. Na 2000 zdjęć moje jest 3.
Dziękuję.
Jestem szczęśliwa.

wtorek, 30 listopada 2010

Andrzejki

Kurde, w tym roku jakieś takie dziwne. Żadna z dziewczyn (Linda, Helena), którym opowiadałam o tym, nie zrozumiały sensu Andrzejek i wróżb. ;) Dziwnie. Linda każe mi zrozumieć jej święto śpiewania jakiś piosenek pseudo-religijnych przez blond-włose dziewczyny ubrane w białe długie sukienki, niby anioły, które ze świeczkami w dłoniach po prostu śpiewają. I to jest fajne? NIE. Fajnym jest poznanie imienia przyszłego męża albo dowiedzenie się, która pierwsza wyjdzie za mąż :)
Tą drugą wróżbę trochę trudno mi było robić samej... tak czy siak, wiem, że nastąpi to niedługo, skoro tylko moje japonki brały udział w zabawie. Wynik pierwszej wróżby z kolei zaskoczył wszystkich :) Wszystkich, w sensie mnie :)
Andrzejki jednak bez wosku, Wiolki, śniegu są z dupy. Z piasku sobie chyba kulkę utoczę.

piątek, 26 listopada 2010

Silat 2

Silat, pisałam o tym wcześniej. Kilka zdjęć z ostatniego turnieju, jaki odbył się w zeszłym tygodniu.



czwartek, 25 listopada 2010

Jesienne nastroje i sny

***
Wysoki, biały, nienaturalnie wyprostowany mężczyzna, chyba niemowa, był moim przewodnikiem. Ubrany w biały garnitur, z czarnym krawatem (klasyka!) trzymając mnie za prawy nadgarstek, nigdy za dłoń, prowadził mnie po galerii – w której niesamowicie jasne światło, odbijało się od szklanej wypolerowanej podłogi. Na ścianach znajdowały się obrazy – kadry z mojego życia. Obrazy nie były rozmieszczone chronologicznie, więc ciężko było mi się zorientować w linii tematów. Podchodząc do obrazu, na którym był zamrożony kadr, obraz odżywał i niby animacja, niby krótkimetraż pokazywał mnie w różnych sytuacjach z mojego życia. Mężczyzna nic nie mówił, czasem się uśmiechał, ale jego uśmiech nigdy nie odsłaniał zębów. Gdy skończyliśmy oglądać obrazy, wyszliśmy przed galerię, gdzie puścił mój nadgarstek, odwrócił się i po prostu bez słowa odszedł.
***
Po takim śnie, pobudka o 5.30 nie jest chyba niczym zaskakującym, prawda? :)
Dziś zdecydowanie czuję się lepiej, bardziej świeżo i w końcu nie boli mnie człowiek! Chwilę nie pisałam, bo nie czułam się za dobrze. Po pierwsze cały ten Qurban mnie rozwalił wewnętrznie, przez co przez cztery następne dni, nie jadłam niczego poza śniadaniem, chociaż i tak to było za dużo. Nie wiem czy jakieś obrzydliwe indonezyjskie bakterie zakłóciły mój wewnętrzny spokój czy to właśnie Qurban sprawił, że umierałam z powodu 'sakit perut' (bólu brzucha) i generalnie wszystkich wnętrzności.
Jest lepiej, powinnam odstawić kawę (wiem to!), ale są pewne rzeczy, z których zrezygnować po prostu nie umiem i nie chcę ;)
Tak jak wspomniałam, cały ten Qurban mnie stłamsił. Nie mogłam usnąć po nim, słysząc w głowie błagające o litość kozy, próbując ukryć i wymazać obrazki, których nie chcę pamiętać, a jeśli już muszę je pamiętać, to wolę, aby zostały one chociaż czarno-białe. Bez kolorów, zapachów, dźwięków. Czułam, że wszystko co czytałam o islamie, wszystko co już zrozumiałam i zaakceptowałam, razem z pozbawieniem życia niejednej kozy (i krowy), zostało „zabite” i zarżnięte. Szkoda, bo muszę odbudować wszystko na nowo. I uwierzcie, że cieszę się, że TEN sądny dzień jest już za mną.
Aby tego wszystkiego było mało, dobiłam się jeszcze filmem „Ładunek 200”, a pamiętam jak Kuba mówił: „obejrzyj go, mając dobry humor”. Myślałam jednak, że mój humor do najgorszych nie należał. Myliłam się. Co tylko spotęgowało uczucie beznadziejności.
Miliard myśli, jakie ostatnio przetoczyły się przez moją głowę, sprawił że byłam po prostu zmęczona. Pojawiła się nawet przez chwilę myśl o powrocie do PL (tak, tak, wiem!). I przez chwilę znów byłam „beznadziejna”. Nastał jednak dzień (jak ja lubię te dni, kiedy siły wracają!), w którym odbyłam ze sobą szczerą rozmowę, mądrość zwalczyła mój wewnętrzny (jeśli nie wrodzony) debilizm i znowu jest 'suci' (czysto). ;) Może chodzi o to, że dawno nikt nie powiedział mi, że jestem głupia po prostu... :)

PS. Żółte liście spadają z drzew, czyli mogę powiedzieć że jest niby jesień. Niby, bo przy temperaturze 30 stopni ciężko jest mówić o jesieni. To takie niby lekko zezłoszczone lato. A po deszczu ulice i chodniki pachną tak samo jak
warszawskie. Lubię to.
PS2. Czy ktoś z Was może mi puścić maila ze zdjęciem warszawskiego śniegu? Tęsknie za tym ;)

środa, 17 listopada 2010

more Bali

The Temper Trap @ Hard Rock Cafe
Buy! Cheap price for you, darling!

Makanan indonesia enak sekali!

Pura di Nusa Dua

Bambusowe koszyczki z darami, których nie rozumiem.

Port w Benoa

wanna surf dot com

Dowód, że to ciągle islam, mimo że Bali ;)

linijka

czajniz tempel, Benoa

lubang kunci (przez dziurkę od klucza)

Hindu Temple

Looking for Lombok

Idul Adha, czyli qurban...

Kilka razy podchodziłam do tego posta, żeby napisać coś mądrego, żeby przybliżyć Wam czym jest qurban – ceremonia (o ile można to w ogóle tak nazwać; ceremonia zawsze kojarzyła mi się z czymś „fajnym” i wesołym) zabijania zwierząt w ofierze. Za każdym razem jednak stawał mi przed oczami obraz związanej wrzeszczącej kozy, której głowa leżała nad wykopanym dołkiem, do którego ściekała krew po poderżnięciu jej gardła. Zastanawiałam się nad wrzuceniem jakichkolwiek fot z tej ceremonii, bo wszystkie są po prostu masakryczne... Zrezygnowałam z kolorów, bo i tak jest ciężko...
Sporo czytałam o tym święcie, jak i innych, nawet hinduskich, podczas których składano zwierzęta w ofierze. Ale to, co zobaczyłam i czego doświadczyłam dzisiaj przerasta jakiekolwiek wcześniejsze moje wyobrażenia. Czuję się lekko zagubiona i nie wiem co ze sobą zrobić.
Wiem, że już nic dziś nie zjem. Może nawet nigdy.

ps. Dwa dni temu niechcący zabiłam żabę (naprawdę niechcący!) i prawie się poryczałam, bo czułam się z tym źle. Więc możecie tylko się domyślać, co czuję teraz... FUCK.

ps2. To chyba pierwsze z tak ohydnych zdjęć, przepraszam za to. Ale to właśnie Indonezja – nie tylko plaża, słońce i fun. To islam do cholery jasnej, a zdjęcia poniżej to jego część. I dziś nie będzie kolorowo, ale za to według muzułmanów będzie radośnie (!!!!!!!!!!), a wszystko w imię Allaha! Selamat Idul-Adha! FUCK.

Nóż musi ostry być!

Qurban


wtorek, 16 listopada 2010

Przygotowanie do Idul Adha

Wróciłam do Mataram i życia kręcącego się wokół islamu. Znów obudziłam się o 4.30, muazin 'zapraszał' do meczetu na subuh. Dwa kolejne dni – wtorek i środa są znaczące dla muzułmanów, ze względu na święto Idul Adha. Szkoły są zamknięte (ja mam wolne), większość urzędów też. Idul Adha to drugie najważniejsze święto w islamie, zaraz po Idul Fitri (z resztą obchodzone jest około 70 dni po końcu ramadanu – Fitri, dokładnie w 10 dniu hajj – pielgrzymki do Mekki). Podczas Idul Adha gospodarz domu zabija kozę, czasem owcę lub krowę, jako symbol poświęcenia się Ibrahima (Abrahama) dla Allaha – gotów był poświęcić swojego syna Ismaila w imię Allaha.
Po zabiciu kozy, 1/3 mięsa rodzina je sama, 1/3 oddaje przyjaciołom i rodzinie, a 1/3 rozdaje ubogim. Święto takie. Do tego modlitwa, spotkania z rodziną.
No i przez ostatni tydzień na ulicach Mataram można zobaczyć kozy, stojące w specjalnie wybudowanych zagrodach, które głupio czekają, aż ktoś je kupi i zabije w środę. Przypomina to trochę sprzedaż choinek podczas Świąt Bożego Narodzenia. Szkoda tych kóz... Pomyślałam, że może w nocy wszystkie je uwolnię, ale wiem, że i tak nic by to nie zmieniło. Oni je znajdą i zabiją i tak :(
Dostałam zaproszenie od Ibu Rity (mojej gospodyni) na ceremonię zabijania kóz. Ona z mężem kupiła 2 i jutro punktualnie o 9.00 odbędzie się egzekucja. Zapytałam kto je zabije, czy jej mąż to zrobi? Uśmiechnęła się i powiedziała, że są od tego „specjalni ludzie”. Śmiała się, że jako wege może nie powinnam tam iść... dużo krwi będzie. Shiiiit. Pójdę. ;/
A tu ostatnie zdjęcia, przed egzekucją... :(((
Goat 1
Goat 2

poniedziałek, 15 listopada 2010

foto konurs

Zastanawiałam się chwilę nad udział w tym przedsięwzięciu. Nie zrobiłam tego dla nagród, uznania, ale chęci pokazania się i porównania. Od dziś na stronie XXX rusza „wakacyjny” konkurs fotograficzny. Ponad 550 osób pokazuje łącznie 1600 zdjęć, na które można głosować. Moich – 5, już je wcześniej zamieszczałam. Ludzie powrzucali zajebiste foty. Miłego oglądania, niektóre foty naprawdę powalają.
A głosy można oddawać tu: 4strony.
No.
ps. przefiltrujcie po kraju (--> Indo), 5 z 6 jest moich, nick: zycietosurfing.

--> Bali

Jest na Facebooku grupa „Kiedyś wszystko pierdolnę i wyjadę na Bali” (zachowano oryginalną pisownię). Tak więc i ja „pierdolnęłam wszystko”, mimo że do „pierdolnięcia” za wiele nie miałam i pojechałam na Bali. Stąd wzięła się moja przerwa w pisaniu, za którą przepraszam.
Na Bali postanowiłam dostać się motorem moim – łódką – i znów motorem. Trasa z Mataram do Lembar (harbour) przebiegła ok – jeden przystanek na przeczekanie deszczu, bo mimo że Linda dała mi swoją kurtkę przeciwdeszczową, mogłam sobie ją podłożyć pod pupę przy takiej ulewie. Tak więc czekałam chwilę, później mini-korek, bo ciekawscy chcieli z bliska zobaczyć wypadek (ciężarówka w rowie). „Łódka”, o której wszyscy trąbili nie jest łódką, a pieprzonym Titanikiem (miałam jednak nadzieję, że trip nie skończy się tak samo). Olbrzymia, ciężka, mieszcząca ciężarówki i autokary ŁÓDŹ ruszyła z godzinnym poślizgiem, ale nie ruszyło mnie to ani-ani. Chyba warto na chwilę powrócić do tematu wody, ponieważ łatwiej będzie Wam zrozumieć dalszy ciąg wycieczki. Nie lubię oceanów, mórz, jezior, stawów, jacuzzi (bo nudne). Nie lubię, bo się boję (Neptun – szacunek!).Mam cykora przed wodą i czuję ogromny respekt przed tym żywiołem, ale nie wiem czemu te uczucia są tak głębokie i silne, pewnie mam to mamie ;) (btw...myślałam, że odziedziczyłam po niej tylko te 'fajne' cechy jak inteligencję czy wrażliwość na piękno haha). Nie jestem w stanie zaprzyjaźnić się z wodą, może po prostu nie chcę. No więc siedziałam na łódce, czekając na start, odmawiając zakupu sarung, ryżu, pićku, map etc. Ruszyła. Początkowo było spoko, pomyślałam że to bułka z masłem. Przypomniałam sobie Tyrmanda, który zachwycał się statkami towarowymi w Skandynawii. Później zaczęło bujać, słyszałam rzygających ludzi (mimo, że ipod → max!) i pomyślałam jakim skończonym idiotą był Tyrmand pisząc o tych zasranych łajbach. Płynę dopiero drugą godzinę i mam serdecznie dosyć. Czterogodzinna trasa jak podróż pośpiesznym relacji Warszawa-Kraków. Zdecydowanie wolę wersję polską, bez klimatyzacji, ze śmierdzącymi fotelami i stacją Włoszczowa! Shit.
Mimo że Mr. I., zapewniał mnie, że na górnym pokładzie będzie czekać na mnie DiCaprio, nie było go. Pewnie popłynął następną ;)
W trakcie podróży naliczyłam tylko jedną (!!!) łódź ratunkową i 8 kół. Cholera! Jak oni zamierzają nas ratować? Czym? Nie pamiętam w jakim filmie, ale widziałam, że jak statek tonie, to schodząc na dno robi się lej wokół niego i wciąga wszystko, co jest w promieniu przynajmniej 100 m. Nie wiem czy to prawda, pewnie Zośka-żeglarz powinna się wypowiedzieć, ale ta myśl nie dawała mi spokoju. I przez kolejną godzinę próbowałam policzyć z jaką prędkością powinnam płynąć od topiącego się statku, ale nie znając wielu danych, tj. szybkość tonięcia statku, stwierdziłam że i tak utonę. (zdecydowałam, że w razie czego ratować się będę ze swoim plecakiem, bo w końcu mam w nim aparat – nieważne, że jak trafi do wody, będzie do wyrzucenia; jest ważny!).
Jak widzicie jednak żyję, a warto już w tym miejscu zaznaczyć, że wracałam tym samym (z dupy) środkiem transportu. :)
ps. Serdeczne podziękowanie za wsparcie chłopakom z Foo Fighters, TV on the radio, The two doors cinema club, The Temper Trap, AC/DC. Wiem, że bez Was nie dałabym rady. :)
Dzień drugi to chill w Ulu Watu, plaży Dreamland (która naprawdę jest 'dreamland', mimo że buldożery wyrównują piasek) i poszukiwanie śladów mojej obecności na Bali w styczniu i lutym tego roku. Dużo się pozmieniało, pootwierały się nowe miejsca, stare knajpy zostały zamienione na nowe, a centrum surfingowe (które w styczniu tego roku oferowało kurs surfingowy za 200k rupii zamieniło się w jedną wielką jadłodajnię). Oglądałam surferów w Ulu Watu, którym zazdrościłam jak nigdy. Kuta, Legian i Jimbaran to taka dodatkowa 'prowincja' Australii. Wszędzie Ozzies, a biały człowiek nie stanowi atrakcji, takiej jak na Lomboku. Laski chodzą bez majek (!), absolutnie się tym nie krępując, opalanie topless (btw. toples to po indo SŁOIK hehe) nie stanowi problemu. Ogólnie jest 'świat', ale... chyba już nie mój. Linda fajnie to podsumowała przed moim przyjazdem tutaj – Bali to państwo w państwie, które zawiera indonezyjskie top5, ale tak naprawdę wcale tak nie wygląda prawdziwa Indonezja. To po prostu nie to. Indo to kraj islamski (83% ludności wyznaje islam), a na Bali muslim stanowią max. 10%, jeśli nie mniej. Tu rządzi hindu, sypanie ryżem po głowie, kadzidła, bambusowe koszyczki z ofiarami i darami, leżące na chodnikach i przed sklepami. Zabawnie jest, alkohol się leje, muza... Australia w wersji hindu.
Dzień 3 to chill. Cholera, czuję się jakbym miała wakacje od wakacji :) i niesamowicie mi z tym dobrze. Jak każde wakacje – są dobre. Dziś koncert The Temper Trap w Hard Rock Cafe Bali. Koncert – sold out – 700 osób w środku. Mistrz. Muzycznie – dobrze, bo ich lubię, ale szału się nie spodziewałam po zespole, który wydał jeden album i EP'kę. Zagrali krótko (no bo trzeba mieć repertuar, żeby grać dłużej), okazało się że Dougy Mandagi (wokalista zespołu z Indonezji) oprócz tego, że śpiewa fajnie i wysoko (nie zawsze czyściutko) jest również niezłym perkusistą (!), a numer z nalaniem wody na kotły plus gra świateł spowodowały, że 'Drum Song' zapamiętam dobrze (CIARRRRKI!). :) A pokoncertowa noc na Kuta Beach. Niiiiice. ;)

Mandagi
Kolejne dni to nic innego jak smażing&plażing&czilling – LUBIĘ TO! Absolutnie wakacyjnie i leniwie. Później Benoa – kompleks trzech świątyń – chińskiej, hindu i muslim. Mała, fajna wioska. Po drodze jeszcze Nusa Dua. Kolejny dzień to Kuta, Legian i Seminyak i też leniwie. „Transport, darling?”, „Massage? Cheap price!”. NIEE! Nie chcę nic, nie chcę, tidak mau, mam już – czyli kolejny cudowny dzień w turystycznym raju. Z Seminyak widać doskonale samoloty lądujące i startujące w Denpasaar. I tak sobie leżałam, patrząc na nie (deja vu, bo chyba już tak kiedyś miałam!), myślałam o tym, gdzie teraz, gdzie zaraz, gdzie i z kim. I dobre to myślenie było, motywujące. Za miesiąc jestem w KL, a za kilka dalej na Sri Lance. LUBIĘ TO. ;)
Seminyak
A wieczorem rozmowy, 'takie o życiu i w ogóle'. 'Islamski' księżyc jasno świecił co wieczór, pełno gwiazd. Fajnie. Wiedziałam, że codziennie będzie dobra pogoda. I była.
Podróż powrotna było ok. Obudziłam się o 3.45, przestawiając się chyba nieświadomie na swój muzułmański czas hehe. Łódka spoko. Widziałam delfiny skaczące przez fale, było bardziej spokojnie, mimo że na pokład wjechało około 10 ciężarówek. Ja bardziej wyluzowana, chyba dlatego, że zmęczona.
Podsumowując: żyję i mam się lepiej niż wcześniej. Wakacje od wakacje to znakomity pomysł ;) Bali to inny świat, wcale nie indonezyjski. Jest momentami bardziej 'bule' niż niejeden kurort europejski i nie podoba mi się tam. Plażing&smażing jest nudny po 3 dniu, każda hindu temple wygląda tak samo. Bali to Bali. To nie prawdziwa Indonezja. I dopiero teraz zrozumiałam, że dobrze się stało, że dostałam się tu, na Lombok, a nie na Bali. Bardzo dobrze się stało. Baaaardzo.
Fajnie wrócić do 'domu'. ;)

Dzieci w Benoa
Masjid w Benoa