poniedziałek, 6 grudnia 2010

kierunek Sumbawa

No więc miniony tydzień przyniósł mi sporo niespodzianek. Miłych i niemiłych. O tych drugich pisać nie będę, bo to ani miejsce, ani czas, a radować się trzeba i cieszyć. Więc dziś będzie tylko o tych miłych i przyjemnych!
Zacznę może od wyniku konkursu, który zaskoczył mnie jak nie wiem co! Nie oszukując wcale powiem szczerze, że się nie spodziewałam i cholernie mnie to ucieszyło. Ktoś mi kiedyś powiedział, że mimo tego, że nie wie na jakim polu, ale ma wrażenie, że jestem artystyczną duszą i faktycznie przez chwilę się tak czułam. Może małą artystyczną duszą faktycznie jestem? :) Nagrodą, oprócz tej, którą odebrała w moim imieniu mama i Hanka był, jak się okazało, trip na Sumbawę – wyspę NTB, leżącą na wschód od Lombok. Miałam jechać tam przed moim wyjazdem do KL na święta, więc pomyślałam, że do dobra okazja, aby zrobić tak zwany rekonesans. Za friko? Kto by nie pojechał? :) Zastanawiałam się przez chwilę czy pisać Wam szczegółowo jak wyglądała podróż, ale pomyślałam, że dawno nie „narzekałam” na Indonezję, dawno nie pisałam jaka jest naprawdę. Więc uwaga: zaczynam.
Trip związany był z dwoma festiwalami, jakie obecnie się odbywają na wyspie: festiwal koni (tak, brzmi dobrze!), połączony w wyścigiem oraz drugi festiwal Lakey – w mini miejscowości Hu'u, słynącej z 6 rodzajów fal, obecnie 2 pod względem popularności miejsce wśród surferów (tych profesjonalnych!) na świecie! Ten drugi festiwal związany był właśnie z surfingiem i szczerze, zależało mi na nim bardziej. Konie mogę pooglądać na Służewcu. Za rok :) Punkt, zbiórka – godz. 08.00 w piątek. Kiedy wracamy? W niedzielę w nocy. Ok. 2 niecałe dni, więc szykuje się szybki trip. Trasa: bus-łódka (moja ulubiona!)-bus. Ok. Zamiast o 8 z minutami, z Mataram wyjechaliśmy o 9 i w zasadzie nie wiem dlaczego, bo w sumie wszyscy, co dziwne, byli prawie punktualnie. Dojechaliśmy do łódki, chwila czekania i po 2 godzinach byliśmy na wyspie. I tutaj pierwsza 'niespodzianka': w harbour czekaliśmy ok. 40 minut, aby kierowca zmienił OPONY w autokarze, ale nikt nie wiedział po co. Ok, wsiadamy, jedziemy. Po godzinie przystanek na jedzenie, który trwał 2h, mimo tego, że wszyscy zjedli w 20 minut. Kierowca ponownie zmienił OPONY w autokarze (nie wiem czy przypadkiem nie na te same, co były na początku). Droga po wyspie nie jest drogą, jest w zasadzie dziurami, ze śladowymi ilościami asfaltu. Bolące części ciała: pupka, kark, plecy, głowa (siniaki). Kolejny przystanek, na siku, później na jedzenie, znów na zmianę OPON... generalnie 247km pokonaliśmy w rekordowo szybkim czasie – na miejsce dojechaliśmy o 3 w nocy ;) Podjazd pod hotel: nie ma miejsc. Coś zaczęło mi nie grać... kto tu jest kuuu organizatorem? Agencja turystyczna Lombok&Sumbawa. Świetnie. Następnego dnia o 8.00 – start wycieczki. (pamiętam jeszcze jak jeden z gości z busa powiedział mi na ucho: „weź wodę z autokaru”; co? „weź wodę z autokaru?”; po co? Nic nie odpowiedział, tylko się uśmiechnął). W hotelu, karaluchy nas przywitały, bo tylko one nie spały. Woda się przydała do umycia zębów, bo z kranu nie leciało nic oprócz pustych dźwięków. Zaczynam kochać Sumbawę!
Wstałyśmy z Helenką o 8.00, shower, zejście na dół, ale nikogo nie było. Objazdówka trwała dokładnie 40 minut z powrotem pod same wejście hotelu i generalnie polegała na niczym. Byłam głodna i zmęczona, więc z ludźmi poszliśmy do knajpy coś zjeść. Siedzieliśmy z godzinę, może półtorej. Spotkaliśmy w hotelu ORGANIZATORA, który mówi: „dobrze, że was widzę, idziemy!”. Świetnie, gdzie? Na lunch! Ale właśnie jedliśmy śniadanie. Nieważne... ;)
Później nic szczególnego się nie działo. A nie, sorry. Mecz był: Indonezja – Laos, który przegrał niestety 6:0. ;) Mecz: śmieszny.
Kolejny dzień, to konie, konie, konie, konie. Wyścig. Konie, konie, festiwal jedzenia końskiego (tak, tak, nie żartuję!), na którym można było spróbować mleka końskiego... czymkolwiek ono jest. Na pytanie jaki jest dalszy plan NIKT nic nie wiedział. NIKT. Nawet organizator. Udało mi się w końcu dotrzeć do tajnych/poufnych danych i oto co następuje: w planie wycieczki nie ma festiwalu SURFINGOWEGO, w poniedziałek za to przewidziana jest konferencja o... KONIACH. Tego było za wiele. Zara, Jo, Helenka i ja zawinęliśmy się dzień wcześniej, każdy z konkretnych i ważnych powodów – mój był taki, że Linda ma dengę i muszę wracać!
Sumbawa jest zajebista. Naprawdę, nie żartuję teraz. Ale nie można jechać tam z jakąkolwiek organizacją, która poleca tą wyspę. Chyba, że ktoś jest fanem koni, to wtedy: zapraszam.
Generalnie, znów się sprawdza, że wszędzie dobrze, ale w DOMU najlepiej ;) Mataram rocks! Lombok rocks! ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz