piątek, 28 stycznia 2011

Kudus

Dawno, dawno temu, bo w XV wieku do Indonezji przybyło dziewięciu wielkich mędrców, wyznawców islamu. Każdy z nich o skupionym na religii umyśle, sercu otwartych na innych, którzy chcą przyłączyć się do niego, z pasją tworzenia i rozprzestrzeniania nowej wiary. Ponieaż byli "wielcy i święci" zostali nazwani wali, ponieważ było ich dziewięciu zostali nazwani songo (jawajski odpowiednik sembilan/dziewięć). Zostało wali songo - świeta 9. Przybyli na Jawę, zostali w centralnej jej części, część z nich w Kudus i Demak, część w Surakarcie (obecne Solo), część ruszyła na wschodnią część Jawy.
I tak sobie przyjechali, zaczęli budować meczety, pierwszy jaki wybudowali był w Demak, późniejszy w Kudus (na zdjęciu poniżej).
Indonezja to 83% wyznawców islamu, czyli można powiedzieć, że panowie swoją robotę wykonali dobrze. :)
Kudus - małe miasteczko, w drodze do Surabaya, jadąc od strony Semarang. 90.000 ludzi, którzy bule widzieli raczej tylko w gazetach (a może i nawet nie). Meczet zbudowany w 1549, obok pochowany jeden z wali songo - Sunan Kudus, na którego grób przyjeżdżają pielgrzymi, ponieważ jest to jedno z miejsc bardziej suci (miejsc, w których modlitwa ma większe znaczenie i wartość).
Dzień miły, nienachalny, przyjemny, religijny.

Jedna z uliczek starego miasta, przy masjidDruga ulicakaW drodze do masjidJumatanMasjid zawsze otwartyGIRLS!W drodze na JumatanKudus

czwartek, 27 stycznia 2011

Semarang - photos

cheap price ;)

najbardziej tandetna i przerażająca wystawa ever!
becak
chyba drugie moje zdjecie na tym blogu...

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Yogyakarta / Borobudur

Takie wielkie halo jest wokół tej Yogyakarty, ale gdybym miała scharakteryzować ją w kilku słowach pewnie byłyby to: batik, bazar, batik, wesołe miasteczko, batik, smog, batik. Generalnie miasto nie ukrywa swojej wielkiej fascynacji batikami – „pięknymi” materiałami z fikuśnymi (jak dla mnie czasem tandetnymi) wzorami, malowanymi czasem na jedwabiu... Yogyakarta to jeden wielki bazar gdzie z batika można kupić tiszerty, torby, plecaki, chusty, czapki... wszystko po prostu. Miasto głośne, bynajmniej nie od warkotu samochodów czy becak'ów (rowery/motorowery na 3 kółkach – forma taxi). Miasto głośne od sprzedawców kaset (tak, kaset), piszczących zabawek i innych zdecydowanie za głośnych sprzętów.
Początkowy plan był taki, że miałam spędzić tam 2-3 dni, ale po jednym stwierdziłam: enough. Nowy kierunek to Borobudur i świątynia hinduska (candi). Jest podobno najbardziej wartą zobaczenia świątynią w Azji, zaraz po Angkor w Cambo. Trzeba przyznać, że pogoda dopisała do jej odwiedzenia, bo padało delikatnie, przez co wrażenia były głębsze, bardziej nastrojowe i religijne. Sama budowla – duża, z większą ilością ornamentów niż te w Prambanan. Nie ma co się rozpisywać –-> foto.
Droga powrotna za to była nieziemska. 30 kilometrów pokonane w rekordowym czasie 3 godzin, autobusem w którym śmierdziało benzyną, ale dziwne gdyby nie śmierdziało, skoro kierowca (!) w trakcie jazdy dolewał paliwa do zbiornika, znajdującego się zaraz obok niego, w podłodze :) Te 30km na bardzo długo zostaną w mojej pamięci, również przez widoki za oknem, ponieważ do Borobudur przejeżdża się przez wioskę Tempel, zalaną przez lawę z Merapi, które „pluło” od końca 2010 roku. Na całej trasie czarny piasek na ulicach, dachach domów... Lekko przygnębiający i „czarny” krajobraz.

Borobudur







Wiejska Yogyakarta







piątek, 21 stycznia 2011

Solo in pics

Pasar Triwindu - jak jak lubię targi staroci...
Shy girlInterview...
czekając na bus

Solo

Solo, dzień 2. Spokojnie, bez korków, większego ruchu, taki synonim jawajskiego spokoju i opanowania. Ludzie mili, uśmiechają się mniej niż ci z Surabaya, ale i tak można odczuć ciepło i przyjazną atmosferę. Dzisiejszy dzień to trochę jalan-jalan (zwiedzanie) za pomocą stóp głównie (jalan kaki). Pałac obecnego króla (tak, w Indonezji ciągle jest król) jest ładny, dobrze utrzymany, całość posiadłości zajmuje około 10 hektarów. Oprócz muzeum, ciągle mieszka tam rodzina królewska, ale jakoś nie zaprosili mnie na herbatę, zupełnie nie wiem czemu. Vis a vis pałacu jest urocza kawiarnio-restauracja Omah Sinten, taka trochę balijska, z prostymi drewnianymi meblami, kamiennymi kafelkami na ziemi, spomiędzy których wyrasta zielono-zielona trawa (w indonezyjskim bardzo często używa się dwóch takich samych słów, żeby podkreślić coś bardziej, stąd zielono-zielona, bo była bardziej zielona niż zwykle). Nastrojowa muzyczka (jeden zapętlony utwór coś z pogranicza francuskiego chill outu, jednak w wykonaniu javanese band), niezła kawa (bez cukru!), widok na pałac i wiatr (taki jak ten w „Czekoladzie” z Binoche!) to wszystko sprawiło, że ten dzień jest fajny. Peggy i Dick Bakker (Canada), których spotkałam wczoraj miejsce polubili do tego stopnia, że pół dnia, który mieli na spędzenie w Solo, spędzili właśnie w tej kawiarni.
Po kawie, spacer Jl Ronggowarsito, pomiędzy małymi warsztatami motocyklowymi. Krótki przystanek na udzielenie wywiadu dwóm koleżankom ze szkoły średniej (czy wspominałam już o tym, że trenują angielski jak tylko się da?), skręt w lewo w Jl Imam Bonjol w kierunku Pasar Lagi – marketu z warzywami, owocami i krótki przystanek na gorącą kukurydzę (mimo, żem bule skasowali tylko 2000 – czyli standardowo, dla porównania na Bali – 10000 – „cheap price” dla białego frajera).
W skrócie – Solo miłe jest. Jutro... może Yogya? Chociaż decyzji jeszcze brak.
Miłego.

czwartek, 20 stycznia 2011

Surabaya --> Solo

Poduszki dmuchane, poszewki na poduszki (?), nożyczki, grzebienie, zabawki dla dzieci, pluszaki, śrubokręty, jedzenie (nasi goreng, bakso), owoce, orzeszki, chipsy, kawa, herbata i inne napoje, ścierki i ręczniki, sarung, koszulki, długopisy, ołówki, książeczki dla dzieci i krzyżówki, baterie do Nokii (?), doładowanie telefonu (pulsa), peci, papierosy, zapalniczki (dł. 20 cm) - to wszystko możliwe jest do kupienia w klasie ekonomicznej pociągu relacji Surabaya - Solo. Boli mnie głowa od wrzasków, zachęcania do kupna, ciagłego gwaru, stąd też więcej może napiszę jutro.
Był czad.
M.

wtorek, 18 stycznia 2011

Surabaya - day 1

Surabaya zaskoczyła. Nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego przyznam szczerze, a tu taka niespodzianka... Po kolei.
Lot z Mataram do Surabaya (nie będę odmieniać nazw miast, bo zabawia w ji lub ii jest durna) był podróżą w czasie – lot o 10.20 zakończył się o 10.10. Miasto duże, ponad 2.4 mln mieszkańców, rozmieszczone dosyć szeroko we wschodniej części Jawy. Taksówka z lotniska do centrum miasta – prawie godzina ;/
Miasto miastem, nieważne, to w końcu tylko budynki. Ludzie. Surabańczycy (czy raczej Surabayajowie, a może jednak Surabaykowie), może lepiej: mieszkańcy miasta Surabaya (uff!) są znakomici, super gościnni, uśmiechnięci, uczynni, pomocni...dużo mogę epitetów-komplementów posłać w ich stronę. Co uderza, to to, że rozmawiając z tobą nie mają w oczach dolarów i kasy ogólnie. Bardziej zależy im na tym, abyś zrobił/a im zdjęcie, niż żebyś kupił/a od nich ryż, zabawkę, tiszert etc. Chcą pogadać, powiedzą Hello (bez mister!) i tyle. Dzięki temu odbieram to miasto jako ciepłe i przyjazne. Miłe.
Ponieważ moja skóra ciągle jest biała (bule!) byłam gościem honorowym na treningu tańca javanese i lekcji w zasadzie nie wiem jakiego języka, bo podczas godziny „mówiliśmy” po angielsku, arabsku, chińsku i indonezyjsku. Ogólnie w porządku :)
No i byłam w Kudang – wiosce we wschodniej części Surabaya.
Tyle na dziś. Jutro meczet, arabska dzielnia i Chinatown... może pho?
M.
ps. Ranking na najbardziej szaleńczo jeżdżących do tej pory wyglądał następująco: 1. Bali, 2. Lombok, 3. Sumbawa. Jest jednak nowy uczestnik – Sumbawa, który bezkonkurencyjnie zajmuje miejsce pierwsze. Na ulicach dzieje się to, co chce, mimo że to ciągle nie jest BKK, ale i tak jest ciężko momentami. Na ulicach dużo Mercedesów – skąd? Nie wiem, ale jest to podejrzane ;/

Surabaya/photos
TV
Mau makan apa?Nasi goreng! :)mistrz drugiego planuja i moj rower - krotka historia"walikota" - ulubione słowo mojego taty; w tłumaczeniu: burmistrz ;)szach matbrakeJavanese dance training"Fryzjer" stoi, nie siedzi ;)

środa, 12 stycznia 2011

konkurs

ok... był photo konkurs i poszło super świetnie, dumnam z siebie! teraz przyszedł czas na konkurs na blog roku, więc... byłabym niesamowicie wdzięczna za głos, o ile oczywiście moje pisanie i foty sprawiają fun. to tyle jeśli chodzi o autopromocję ;)
KiK - głosy z Indo, chyba się nie liczą :) heh
Pozdrawiam,
M.
info tu: KONKURS

ps. w skrócie: wyślij SMS o treści D00144 na numer 7122. Koszt SMS, to 1,23 zł brutto.

środa, 5 stycznia 2011

eat, pray, love

Robiłam podejście do tej książki około 7 razy. Tak, przyznaję się, chciałam przeczytać „biblię” współczesnych kobiet, którą się wszyscy zachwycają. Przeszłam przez około 50 stron tej książeczki i ją odłożyłam, nie byłam w stanie jej czytać, mimo prostego amerykańskiego bełkotu, jakiego używa pani Gilbert. Już pierwsze 30 stron sprawiły, że już wtedy wiedziałam jak ciężko będzie mi znieść cokolwiek, o czym pisze ta pani.
Trochę to prosta historia: laska chce uciec od swojego życia, pełnego monotonii i problemów osobistych, rzucając wszystko i wyjeżdża. Chce nauczyć się włoskiego, medytować i odwiedzić Indo, bo tak powiedział jej „guru” na Bali (które jak wiecie, moim zdaniem, z Indonezją ma tyle wspólnego, co... nic). Niech będzie. I co? I nic.
Podczas Świąt w KL miałam dostęp do filmu, który powstał na podstawie tej fascynującej powieści. Tak wiem, prawie pół roku po jego premierze, ale w końcu go obejrzałam – byłam ciekawa po prostu. Te magiczne 2 godziny, które spędziłam z Julią Roberts, których na pewno nie zapomnę do końca życia, były jak dla mnie stratą czasu, totalnym debilizmem i idiotyzmem. Nie ma w filmie ani eat, ani pray. Jest trochę love, ale ma się wrażenie, że to też nie do końca szczere jest i jakie powinno być.
Takie banalne to. Proste. W jej podróży nie było żadnego przypadku czy zrządzenia losu. Do Włoch wyjeżdża, bo zawsze chciała, do Indii, bo chciała się spotkać NIE ZE SWOIM (a ze swojego byłego faceta) guru, a do Indonezji, bo tak powiedział jej mały indonezyjski doktorek. To się nie działo przez przypadek i właśnie dlatego było głupie. Poza tym film, tak samo jak książka zaczyna się od jej modlitwy do Boga...która w dalszej części filmu była totalnie zlekceważona, więc gdzie jest pray? Jak to mówią „co trwoga to do Boga”... szkoda tylko, że jak jest dobrze nie robiła nic dalej...
Jakiś czas temu myślałam o tym, aby spróbować złapać pewne historie i myśli, a następnie zamknąć je w jednym miejscu z rozszerzeniem *.doc, ale mam wrażenie, że niezależnie od tego co napiszę, będę po prostu posądzona o mini-plagiat i korzystanie z historii pani Gilbert. Za dużo rzeczy jest podobnych, cholera nawet ta Indonezja i koleżanka ze Szwecji! Shit. Ja jestem tu dzięki Węgrowi, którego spotkałam na Bali, jestem tu, bo tak się potoczyło moje życie, bo tak się zbiegły pewne wypadki-przypadki, wydarzenia, bo czułam, że powinnam. Czy zmiana jest? Jest. Czy na siłę? Nie. Czy ktoś mi mówił, co mam robić? Nie. Czy jest świetnie? Jest. Czy wracam? Nie. :)
ps. Brad Pitt wszedł w produkcję tego filmu. Po co???
ps. uświadomiłam sobie, że Oscarów nie obejrzę w tym roku. Po raz pierwszy od 15 lat??? Shit.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

2011

2011. Jeszcze raz życzę Wam wszystkiego dobrego. Spełnienia się, poznania siebie, odnalezienia małych radości, które sprawiać będą, że każdy dzień będzie niepowtarzalny, nowy, wspaniały. Mam wrażenie, że przed nami 365 przefajnych dni. Słonecznych, podróżniczych, z białym piaskiem pod stopami... Przecudo.
2011 był moim rokiem, tego też tak łatwo nie oddam :) Promise!
Sylwester – na spokojnie, bo to dzień jak każdy inny. Obejrzałam „Love Actually”, którego nie zdążyłam obejrzeń przed świętami, a to obowiązkowy film w okresie grudniowym, więc załapałam się chociaż w ostatni dzień grudnia.
Przede mną małe planowanie, bo koniec stycznia i luty to prawie miesiąc na Javie. Będzie się działo! Surabaya, Solo, Yogyakarta, Bandung plus cała mała małych miasteczek po drodze. Trip zakończy się koncertem Two Door Cinema Club w Jakarcie! Można?
M.