poniedziałek, 24 stycznia 2011

Yogyakarta / Borobudur

Takie wielkie halo jest wokół tej Yogyakarty, ale gdybym miała scharakteryzować ją w kilku słowach pewnie byłyby to: batik, bazar, batik, wesołe miasteczko, batik, smog, batik. Generalnie miasto nie ukrywa swojej wielkiej fascynacji batikami – „pięknymi” materiałami z fikuśnymi (jak dla mnie czasem tandetnymi) wzorami, malowanymi czasem na jedwabiu... Yogyakarta to jeden wielki bazar gdzie z batika można kupić tiszerty, torby, plecaki, chusty, czapki... wszystko po prostu. Miasto głośne, bynajmniej nie od warkotu samochodów czy becak'ów (rowery/motorowery na 3 kółkach – forma taxi). Miasto głośne od sprzedawców kaset (tak, kaset), piszczących zabawek i innych zdecydowanie za głośnych sprzętów.
Początkowy plan był taki, że miałam spędzić tam 2-3 dni, ale po jednym stwierdziłam: enough. Nowy kierunek to Borobudur i świątynia hinduska (candi). Jest podobno najbardziej wartą zobaczenia świątynią w Azji, zaraz po Angkor w Cambo. Trzeba przyznać, że pogoda dopisała do jej odwiedzenia, bo padało delikatnie, przez co wrażenia były głębsze, bardziej nastrojowe i religijne. Sama budowla – duża, z większą ilością ornamentów niż te w Prambanan. Nie ma co się rozpisywać –-> foto.
Droga powrotna za to była nieziemska. 30 kilometrów pokonane w rekordowym czasie 3 godzin, autobusem w którym śmierdziało benzyną, ale dziwne gdyby nie śmierdziało, skoro kierowca (!) w trakcie jazdy dolewał paliwa do zbiornika, znajdującego się zaraz obok niego, w podłodze :) Te 30km na bardzo długo zostaną w mojej pamięci, również przez widoki za oknem, ponieważ do Borobudur przejeżdża się przez wioskę Tempel, zalaną przez lawę z Merapi, które „pluło” od końca 2010 roku. Na całej trasie czarny piasek na ulicach, dachach domów... Lekko przygnębiający i „czarny” krajobraz.

Borobudur







Wiejska Yogyakarta







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz