środa, 5 stycznia 2011

eat, pray, love

Robiłam podejście do tej książki około 7 razy. Tak, przyznaję się, chciałam przeczytać „biblię” współczesnych kobiet, którą się wszyscy zachwycają. Przeszłam przez około 50 stron tej książeczki i ją odłożyłam, nie byłam w stanie jej czytać, mimo prostego amerykańskiego bełkotu, jakiego używa pani Gilbert. Już pierwsze 30 stron sprawiły, że już wtedy wiedziałam jak ciężko będzie mi znieść cokolwiek, o czym pisze ta pani.
Trochę to prosta historia: laska chce uciec od swojego życia, pełnego monotonii i problemów osobistych, rzucając wszystko i wyjeżdża. Chce nauczyć się włoskiego, medytować i odwiedzić Indo, bo tak powiedział jej „guru” na Bali (które jak wiecie, moim zdaniem, z Indonezją ma tyle wspólnego, co... nic). Niech będzie. I co? I nic.
Podczas Świąt w KL miałam dostęp do filmu, który powstał na podstawie tej fascynującej powieści. Tak wiem, prawie pół roku po jego premierze, ale w końcu go obejrzałam – byłam ciekawa po prostu. Te magiczne 2 godziny, które spędziłam z Julią Roberts, których na pewno nie zapomnę do końca życia, były jak dla mnie stratą czasu, totalnym debilizmem i idiotyzmem. Nie ma w filmie ani eat, ani pray. Jest trochę love, ale ma się wrażenie, że to też nie do końca szczere jest i jakie powinno być.
Takie banalne to. Proste. W jej podróży nie było żadnego przypadku czy zrządzenia losu. Do Włoch wyjeżdża, bo zawsze chciała, do Indii, bo chciała się spotkać NIE ZE SWOIM (a ze swojego byłego faceta) guru, a do Indonezji, bo tak powiedział jej mały indonezyjski doktorek. To się nie działo przez przypadek i właśnie dlatego było głupie. Poza tym film, tak samo jak książka zaczyna się od jej modlitwy do Boga...która w dalszej części filmu była totalnie zlekceważona, więc gdzie jest pray? Jak to mówią „co trwoga to do Boga”... szkoda tylko, że jak jest dobrze nie robiła nic dalej...
Jakiś czas temu myślałam o tym, aby spróbować złapać pewne historie i myśli, a następnie zamknąć je w jednym miejscu z rozszerzeniem *.doc, ale mam wrażenie, że niezależnie od tego co napiszę, będę po prostu posądzona o mini-plagiat i korzystanie z historii pani Gilbert. Za dużo rzeczy jest podobnych, cholera nawet ta Indonezja i koleżanka ze Szwecji! Shit. Ja jestem tu dzięki Węgrowi, którego spotkałam na Bali, jestem tu, bo tak się potoczyło moje życie, bo tak się zbiegły pewne wypadki-przypadki, wydarzenia, bo czułam, że powinnam. Czy zmiana jest? Jest. Czy na siłę? Nie. Czy ktoś mi mówił, co mam robić? Nie. Czy jest świetnie? Jest. Czy wracam? Nie. :)
ps. Brad Pitt wszedł w produkcję tego filmu. Po co???
ps. uświadomiłam sobie, że Oscarów nie obejrzę w tym roku. Po raz pierwszy od 15 lat??? Shit.

1 komentarz:

  1. ti, nie pełdol tylko zapisuj. zyjemy w swiecie w ktorym wszystko juz i tak bylo, ej!

    OdpowiedzUsuń