niedziela, 22 maja 2011

Sri Lanka - dzień 1, 2

Na początku warto zaznaczyć, że nie chciałam tu przyjeżdżać :)
Generalnie bookując trip z wyprzedzeniem 5 miesięcy, nie wiadomo co się wydarzy... Wyjeżdżając z Indonezji, chciałam już być z powrotem, chciałam przyjechać do Polski, zobaczyć tych, za którymi tęsknię, zrobić, co mam zrobić i po prostu wrócić. Trip na Sri Lankę był mi totalnie nie na rękę, Ale 'cóż', słowo się rzekło, bilety zabookowane, Sri Lanko jestem.
Nie było żadnego planu, gdzie, po co i jak. Nic totalnie. Po raz pierwszy w życiu nie miałam niczego zaplanowanego, nie wiedziałam gdzie mam jechać i spać pierwszego dnia, nie mówiąc o kolejnych czternastu... Myślami jestem po prostu gdzieś dalej.
Wylądowałam na lotnisku w Colombo i uśmiechnęłam się sama do siebie z pytaniem 'co teraz?'. Totalnie jak nie ja. Bez planu. Ah, zapomniałam wspomnieć, że nie miałam nawet przewdonika :) heh
Wiedziałam jednak, żeby stolicę omijać z daleka. Mój plan na szybko był taki, żeby dostać się do słodkiego Kandy w centralnej części Sri Lanki, tam się zabookuję, nie wiem na jak długo, kupię przewodnik i postaram się pozbierać myśli. Tak też zrobiłam.
Autobusem do Kandys, które ze względu na swoje położenie i atmosferę miasta powinno być stolicą SL, pierwszy nocleg.
Zatrzymałam się w Pink House, który nie ma nic wspólnego z pink, ani house, ale było niesamowicie milo. Właścicielka, starsza kobieta, niesamowicie serdeczna, uratowała mnie syropem na kaszel, bo jak zwykle AC w samolocie mnie zabiło :)
Kandys słynie ze światyni Buddy (Temple of the sacred tooth relic), w którym podobno jest ząb Buddy, który jakaś księżniczka przemyciła we włosach :) Odpuściłam sobie światynie, nie wiem czemu, ale jakoś to mnie nie kręci. Jestem fanką kościołów, ze względów architektonicznych, tak samo jak meczetów, ale świątynie po prostu mnie nie kręcą. Zakładam, pewnie bez sensu, że w każdej jest to samo, a swoje już widziałam, więc nic mnie już nie zaskoczy...
Dzień w Kandys był leniwy, z genialnym indyjskim jedzeniem. Ze względu na hindu i buddist people jest dużo vege ludzi, wię jestem w jedzeniowym niebie :)
Fajna knajpa, przy jednej z głównych ulic - Cargills Food City, w której po raz pierwszy pomyślałam o Kaśce i Kubie, którzy testują indyjskie jedzenie w Azji, z głównym naciskiem na Kubę. Pyszny garlicowy nan z warzywnym curry, zkontrowany sokiem z limonki poprawił mi nastrój i mogłam spokojnie zacząć planować dalszy trip (chociaż nadal bez entuzjazmu, umómwy się).
Następny dzień to trip autobusem do Dambulla - niepisanej stolicy prowincji Ancient Cities. Autobus z kllimą kosztował mnie 265 rs ($2,65), 4 godziny i jestem. Starsza pani z Pink House (dobrze to brzmi, nie ma co!), podrzuciła mi adres do hostelu Oasis, do którego prosto pojechałam. Hostel nie tani, bo 1300 rs ($13), ale jest na przeciwko najgłówniejszej światyni w rejonie - Cave Temples, w której znajduje się podobno najwyższy Budda w całej Azji, jak głosi tabliczka w świątyni, a tak naprawdę nie jest najwyższy nawet na Sri Lance :)
Plan był taki, żeby zobaczyć te światynie, o których trąbią przewodniki, ale szybko zweryfikowałam swoje plany, ze względu na ceny.
Jak już wspomniałam wielkiego ciśnienia na świątynie nie mam, nazwijcie mnie ignorantem, ale płacić 3330 rs (równowartość $33) za obejrzenie śwityni na skale... nie, dzięki. Widziałam podobne w Meksyku, a wspinanie się, chociaż bardziej schodzenie ze skały nie stanowi dla mnie atrakcji ;) i z moim lękiem wysokości zapłaciłabym kupę kasy za konkretną porcję strachu. Dzięki. Więc zdecydowałam się na prawie całodniowy tuk-tukowy trip za 1000 rs ($10) i obejrzałam wszystko, co chciałam, bez płacenia za wstep gdziekolwiek, widziałam świątynie, których nie ma w przewodniku, co bardziej mnie jarało.
To jest właśnie problem srilnakowy - podróże autobusem nie kosztują wiele, jedzenie też, napoje też, tak samo jak noclegi. Świątynie, muzea, atrakcje turystyczne - uf, czeszą ostro. A ponieważ ja wielkiem turystą nie jestem - jest dobrze :) heh
Ludzie Sri Lankowi, to ludzie marzenie, dla tych, którzy mają problem z aklimatyzacją w nowym miejscu. Nie są nachalni, nie narzucają się, odwzajemniają uśmiechy i są niesamowicie serdeczni. Nie kantują i nie starają się ściągnąć kasy z turystów. Ok, panowie tuk-tukowcy czasem tak... ale tylko jesli chodzi o jednodniowe tripy (chociaż jak się przeliczy to racjonalnie - za 5-godzinny trip tuk tukiem ze świątyniami, słoniami, dżunglą itd, itd... krzyczą 30 złotych... więc... można?!). Każdy z nich gada po angielsku. Jako tako, ale gada. Z indonezyjskiego 'hello mister', awansowałam na 'hello madame', co cieszy :)
Ludzie mili. Jedzenie mistrz. Transport tani. Spanie ok. Brakuje tylko jednej rzeczy. Właściwie osoby.
:*
ps. foty później, bo nie wzięłam lapa. i zapomniałam kabelka. ogólnie zapominam ostatnio o wielu rzeczach. życie. :)*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz