środa, 25 maja 2011

Krokodyle

Plany zmieniają się z każdym dniem. Początkowo planowałam zostać w Arugam Bay dwie noce, ale właście mi leci trzecia i pewnie dobiję do pięciu. Powodów jest kilka, a ten najgłówniejszy to taki, że najnormalniej w świecie mi się nigdzie indziej nie chce :)
Miałam jechać na południe do Mirissa, ale jak się okazało monsun już dotarł, leje i generalnie gwarancji słońca nie ma. Chciałam odwiedzić Galle - stare, kolonialne miasto, ale może zahaczę tam w drodze do Colombo (którego nadal nie chcę odwiedzać).
Mój domek na drzewie ciągle stoi, w zasadzie wisi. Wiewiórki dały popis około 4 nad ranem, bawiąc się śmieciami. Ogólnie jest swojsko.
Słońce jest, 35 stopni jest, oceanview jest, a co za tym idzie ja jestem chora :) To chyba tylko ja mogę być 'pociągająca' przy takiej temperaturze ;) Mam nadzieję, że szybko przejdzie. Idąc dalej, romantycznym tropem, może po prostu jestem chora z miłości ;) hehe
Kolejny dzien czillu. Plażing smażing, bo nie mogę wrócić do PL jak typowy bule.
Po poludniu safari w wersji tuk-tuk :) Pan przewdonik-kierowca nie mówił po angielsku, ani w jakimkolwiek innym języku, co było zabawne. Postawił sobie za cel pokazać mi krokodyle, co z początku wydawało mi się fascynujące. Jechaliśmy na południe, do miejscowości Panama, aby później odbić w kierunku Crocodile Lake i tam spróbować je namierzyć. Gdy zatrzymaliśmy sie na miejscu, w uroczym zagajniku, kierowca wysiadł z tuk-tuka i zaczął szukać wzorkiem krokodyli, aby mi je pokazać. Nagle przestało mi się to wydawać fascynujące, zaczęłam się zastanawiać czy moje ubezpieczenie pokrywa przyszywanie nogi po jej odgryzieniu przez zwierzęcie i ogólnie stwierdziłam, że podziwianie cudownej przyrody z tuk-tuka jest enough. Jestem tchórzem, wiem... ale wolę myśleć, że właśnie bardziej zaprzyjaźniłam się ze swoimi nogami, na które co jakiś czas narzekam.
Przewodnik-kierowca wrócił lekko zasmucony, oznajmiając 'no crocodile', po czym popatrzył na mnie, gdy na twarzy miałam wypisane 'olejmy to' i dodał: 'no crocodile, i'm no happy'. Już wtedy wiedziałam, że na tym nie koniec ;/
Pojechaliśmy do innej miejscówki, gdzie przewodnik znów szukał krokodyli, gdy ja zostałam przy tuk-tuku, aby go...pilnować :) Co chwilę słyszałam jakiś szum w trawie, wielkie poruszenie, co przy mojej wybujałej wyobraźni było całym stadem krokodyli, niesamowicie głodych, czyhających na moje kończyny, korpus, aby w finale zjeść moją głowę. AAAA! Kierowcy nie było i myślalam sobie co będzie jeśli je znajdzie? Przyniesie je, aby mi je pokazać? :) Nagle panowie pracujący na polu również dołączyli się do poszukiwań, ale chyba już 'na szczęście' ich nie było :)
Później małpy z różowymi pupkami widziałam. Inne, niż te w Indo.
I kolibra widziałam. Kilka nawet.
I ptaki czarne i białe (sorry, ale to tak jak z samochodami jest... nie znam marki, ale kolor potrafię określić), które hasały na jeziorze i tak cudownie lekko podrywały się do lotu. Brakowało tylko narracji Czubówny :)
Krokodyli nie było, ale dzień był dniem Animal Planet z domieszką National Geographic.
W drodze powrotnej Peanut Farm, na której ani peanut ani farm nie ma :)
Całość 15 zł. :)
Wieczorem BBQ z czeskimi kolegami i wspominkami mojego mieszkania w Brnie. Miło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz