wtorek, 26 października 2010

Poniedziałek

Znowu zaczęło padać. Pada w ciągu dnia, wieczorami, w nocy. Nawet jeśli przelotnie, to skutki tych „przelotności” odczuwalne są przez kilka następnych dni (znowu wracam do domu w wodzie po kolana, bo sepeda motor zostawiam w T'n'T, czyszczenie silnika po zalaniu kosztuje kuuupę kasy). Tak więc znowu pada, jaszczury syczą i grzechoczą, wspominałam o nich wcześniej?. Wyobraźcie sobie najbardziej denerwujące świerszcze, ich uciążliwe granie, wieczorami i nad ranem. Teraz pomnóżcie to przez 27 i wyobraźcie sobie, że tymi świerszczami są ohydne jaszczury – szaro-brązowe. Obrzydliwe, co nie? No więc te jaszczury, które nazywam gekonami (wiem, że nimi nie są, ale tak właśnie je sobie wyobrażam!) nadają od 19 do 8 rano. Do tego nuri (papużka przecudowna), która startuje ok. 5, aby zdążyć na asar :)
Obudziłam się dziś o 4.30. Sama, bez budzika. Po prostu. Na zewnątrz gekony, papuga jeszcze śpi. Z meczetu dobiegł mnie głos imama, który melodyjnie nawoływał do pierwszej modlitwy intonując Allah Akbar. Siedziałam na zewnątrz, słuchając modlitwy i miałam wrażenie, że odbija się echem o wszystkie meczety wokoło. Ciepło. Naturalnie nie poszłam już spać, bo taki początek dnia (mimo, że dla nas – „normalnych ludzi”, czyt. Europejczyków to środek nocy) jest chyba czymś niespotykanym, pięknym zarazem. I tak się właśnie zaczął mój poniedziałkowy dzień, w środku nocy.
W skrócie mój dzień to biuro imigracyjne (próba zdobycia jakichkolwiek informacji w sprawie wizy dla Lindy. Skuteczna. Będzie w środę), szkoła i market (kupiłyśmy ryby, świeże warzywa, ananasy, mango, awokado, płacąc miliard pieniędzy – ok. 15 złotych za wszystko :) Potem walka o zdrowie Vincenta, dyskusja o 9/11 i wulkanie, który zamierza wybuchnąć właśnie na Javie (stan alarmowy, więcej info na BBC asia-pacific), kolacja (jackfruit w sosie kokosowym ze szpinakiem, czosnkiem, chili i... ryżem oczywiście). W międzyczasie trening miałam, robiłam pranie, pisałam esej... Poniedziałek, no!
Trochę Warszawy było w tym dniu i życia, spraw jej mieszkańców. Moje sprawy, przy sprawach moich znajomych (rozwody, ciąże, pakowania, miłości, zazdrości) są niczym, nie ma ich. Tak jakby każdy mój dzień był brand-new. Czuję się jak Bill Murray w „Dniu świstaka”, z tą różnicą że mnie ta powtarzalność cieszy i nie chcę, aby zmienił się dzień. Niech tak jeszcze będzie przez te 228 kolejnych dni. Proszę.
Ale coś jest magicznego w tym dniu, niespotykanego, dziwnego, narkotycznego. Jest jakoś inaczej, lżej, lepiej. Od samego rana się cieszę nie wiem z czego, a po obejrzeniu lekko przygnębiająco filmu (czy on naprawdę musiał ją zostawić???? dlaczego odszedł w taki sposób????), miałam ochotę na ciastko. :) Saya senang saja. :)
Mr. I. uważa, że moja pobudka była znakiem (!). Że może to jest moment, kiedy wszystko zacznie się układać, a priorytety zaczną wchodzić na swoje odpowiednie miejsca. Może? Inslya Allah. Jeśli tak jest, to rozumiem że odrzucenie Karola i mojego wniosku przez Studio Munka też czemuś ma służyć. Że właśnie tak ma być. To oznacza również, że fakt że K. się rozwodzi ma dać mi do myślenia?
Nie zawsze dostaję od życia, to czego chcę i pragnę. Jeśli więc tego nie dostaję, oznacza to tylko, że wcale tego nie potrzebuję, a myślę tylko o chęci posiadania?. Oznacza to, że tak ma być, bo ktoś/coś wie lepiej ode mnie, co jest właściwe. I właśnie w to wierzę. Widziałam wczoraj spadającą gwiazdę. I wiecie co? Nie pomyślałam żadnego życzenia ;)

6 komentarzy:

  1. Nic dodać nic ująć!
    mali z Bali

    OdpowiedzUsuń
  2. Mr.I. to... islam? ;]
    całusy
    ks

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie zawsze dostaję od życia, to czego chcę i pragnę. Jeśli więc tego nie dostaję, oznacza to tylko, że wcale tego nie potrzebuję, a myślę tylko o chęci posiadania?. Oznacza to, że tak ma być, bo ktoś/coś wie lepiej ode mnie, co jest właściwe. I właśnie w to wierzę.....

    Absolutnie :) ja tez w to właśnie wierze ...
    miss you babe
    W. :)

    OdpowiedzUsuń